Archiwum 13 września 2005


wrz 13 2005 WIEDEŃ (Prolog)
Komentarze: 15

Na dwa lata przed wprowadzeniem stanu wojennego wyjechałem do Austrii. W kraju już się czuło oddech politycznej gorączki, jednak paszport i wizę otrzymałem stosunkowo łatwo, w czym zapewne dopomogła mi żelazna konsekwencja starannie opracowanej dezinformacji, która brzmiała: “ Jadę na ośmiodniową wycieczkę turystyczną do Grecji i Włoch”. O moich faktycznych zamiarach nie wiedział nikt, nawet w pracy wszyscy byli przekonani, że mój wyjazd jest typowo turystyczny...

I tak oto późną, październikową nocą, wyjechałem w świat, by po kilkunastu godzinach podróży pełnej niezamierzonych “przygód” minąć wreszcie tabliczkę z napisem: “Wien”. Klucząc po nieznanych ulicach i uliczkach, błądząc co chwilę, spocony i zmęczony dotarłem o trzeciej nad ranem do celu. Zobaczyłem wreszcie na szarym, ciemnym budynku wypisaną gotykiem nazwę “Thimiggasse”. Musiałem ujechać jeszcze jakieś trzysta metrów lekko pod górkę nim odnalazłem właściwy numer.

Mieszkanie składało się z dwóch dość obszernych pokoi, z których jeden był kuchnią a drugi równocześnie “salonem” i sypialnią. Stał tam okrągły stół, pod ścianami cztery miejsca do spania, jakaś komódka, na której królował ogromny stary telewizor, a całość umeblowania wieńczyło pięć różnych, rozchwianych krzeseł... Jedynym pocieszeniem w tym wszystkim były dwa ogromne okna, które jednak wyglądały w danej chwili dość smętnie... Odtąd Stefan, Paweł i ja byliśmy skazani na siebie na długi, obfitujący w zaskakujące wydarzenia okres czasu... Przynajmniej tak mi się wydawało...

Następnego dnia o szóstej rano rozpocząłem pracę. Pracę, do której byłem absolutnie nieprzygotowany. Złe obuwie, niestosowne ubranie, kilometry przemierzanych dróg, dróżek i polnych ścieżek sprawiały, że pierwsze dni były dla mnie koszmarem. Po powrocie do domu, umyciu się i zjedzeniu naprędce przygotowanego obiadu, waliłem się na tapczan jak ścięty, przejrzały kłos.

Mijały dni, trudne, jednakie, szare i wręcz mordercze. Powoli zaczynałem przyzwyczajać się do tego trybu życia, w którym poza pracą, jedzeniem i wieczornym moczeniem stóp, nic się nie działo... Spadające z kalendarza kartki oznaczały tylko upływ czasu, zmęczenie, sen i nieakceptowane przez żadnego z nas, poranne wstawanie... Jakby na potwierdzenie tej beznadziei, któregoś razu, skracając sobie drogę na jakiejś wsi, pośliznąłem się na skarpie i spadając z wysokości kilku metrów, skręciłem stopę...

Następnego ranka, nie było mowy o pójściu do pracy. Obrzęk był tak duży i ból tak nieznośny, że każdy krok, każde stąpnięcie stanowiło wysiłek ponad miarę. Zostałem w domu... Wieczorem chłopcy przyjechali z jakimś studentem, który miał zaliczone trzy lata medycyny. Obejrzał stopę, potem ją nastawił, w czasie czego nieomal nie wyzionąłem ducha, powiedział co mam robić i poszedł informując przedtem, że przez dwa tygodnie powinienem zapomnieć o tej harówce. Na odchodnym dodał jeszcze, że jutro przyniesie mi kulę.

Moja rekonwalescencja wymusiła niejako zmianę obowiązków. Na pewien czas, zostałem gosposią do wszystkiego... Kuśtykając robiłem zakupy, smażyłem kotlety, obierałem ziemniaki, sprzątałem mieszkanie... W wolnych chwilach (których było jak na lekarstwo), czytałem, oglądałem telewizję, łaknąc wiadomości z Polski, lub po prostu tęskniłem za tym wszystkim, co gdzieś tam zostało za mną...

Aż nadszedł ten feralny dzień (a był to piątek). Stefan i Paweł nie wrócili na noc... Czekałem, czekałem i czekałem... W środku z każdą chwilą, narastał niepokój dławiony samouspokojeniem, że może po pracy pojechali do tego dwudziesto trzy letniego elektronika, który mnie zastępował, żeby załatwić sprawę naszego nawalonego telewizora, może poszli “w tango” i zanocowali u znajomych, może coś tam, coś tam, coś tam... Kiedy jednak nie pojawili się do godziny jedenastej dnia następnego, zaczęła do mnie docierać natrętna myśl, że musiało stać się coś nieprzewidzianego.

Postanowiłem pojechać na Renweg. Był tam polski kościół, przy którym działała swoista giełda pracy,” agencja” nieruchomości, “agencja” towarzysko-poznawcza i wiele innych potrzebnych na dany czas, usług... Jarmark niezbędnych różności i encyklopedia użytkowej wiedzy. Obok w zabudowaniach kościelnych funkcjonowała mała kawiarenka, w której serwowano piwo, wino i słone paluszki... Nie spotkałem nikogo znajomego, ani wokół kościoła ani w kawiarni, poza jednym chłopcem, który niestety nic nie wiedział... Wsiadłem więc z powrotem do mojej Skody i wróciłem do domu... W drzwiach bielała nagryzmolona nieczytelnym pismem kartka... “Był wypadek w Krems...” i jeszcze jakieś “zamazanki”, których nie potrafiłem odczytać. Serce podpełzło mi do gardła. Była godzina trzynasta. Wziąłem mapę, dokumenty, butelkę minerlnej i ruszyłem...

Do Krems dojechałem przed szesnastą. Odszukałem zwalisty budynek z napisem “Krankenhaus” i wszedłem do środka. W recepcji moim “trudnym” niemieckim, spotęgowanym zdenerwowaniem, wyjaśniałem kilka minut schludnej “siostrze” o co mi chodzi. Nie mogliśmy się za nic dogadać... Patrzyła to na mnie, to na mój kulfon, wspomagany kulą (i już myślałem, że zaraz mnie ucapi), gdy nagle zajarzyła... Jej ładne, duże oczy jakby posmutniały, gdy podawała mi nr pokoju na drugim piętrze.

W sześcioosobowej sali, od razu dostrzegłem Stefana. Miał z lekka pokieraszowaną, opuchniętą twarz... Drzemał. Na następnym łóżku leżał nieprzytomny Paweł. Potem okazało się, że spał odurzony jakimiś uspokajającymi środkami. Podszedłem i usiadłem na skraju materaca obciągniętego bialutkim prześcieradłem. Dotknąłem delikatnie ramienia Stefana - otworzył oczy... i spojrzał na mnie takim wzrokiem, że zrozumiałem iż stało się coś strasznego... (c.d.n.)

errad : :