Archiwum 14 września 2005


wrz 14 2005 KREMS.
Komentarze: 11

Kręta, wąska, asfaltowa droga opadała w dół, wciśnięta między wysoki, kamienny mur z prawej strony i stromy stok z lewej, na którym nieco powyżej bielały ściany winnych piwniczek... Czerwone “Renault 4” zjeżdżało z piskiem opon, gnane nierozważnym pośpiechem, zostawiając za sobą chmurę kotłującego się kurzu... W środku trzech młodych ludzi kłóciło się wzajemnie, jakby ignorując niebezpieczeństwo... Paweł krzyknął:

- Uważaj! Zakręt...

“Renault” szarpnięty nagłym pociągnięciem kierownicy, zachwiał się na ostrym łuku, przeleciał obok znaku “stop” i... z trzaskiem gniecionych blach został odrzucony nagle przez lewy bufor lokomotywy o kilka metrów dalej, uderzając w słup trakcyjny... Wagony z przeraźliwym jękiem i zgrzytliwym wizgotem gwałtownie zblokowanych kół, gniotły zaklinowany samochód niczym papierową zabawkę... Po chwili zapadła przeraźliwa cisza...

Stefan leżał parę metrów dalej, wyrzucony impetem uderzenia na krzak głogu, jęcząc i coś mamrocząc... Był nieprzytomny. Spod poszarpanych i zmiażdżonych blach samochodu zwisał strzęp mięsa i krwi... Nieopodal na połyskliwych torach widać było ostatni wagon... Abstrakcyjna bryła z dwoma czerwonymi latarniami, wyglądała nierealnie i groteskowo... Ludzie biegli z krzykiem, potykając się o nierówności nasypu, wystraszeni, nierealni, ciekawi... Strach i lęk na ich twarzach był w tej chwili jakby naturalnym odruchem... Ukośne promienie zachodzącego słońca wydłużały nierealnie cienie, rozpraszały się w okruszkach rozsypanego w trawie szkła, na odartych z lakieru blachach i kropelkach gęstniejącej krwi... Powoli narastał dźwięk zbliżających się samochodów straży pożarnej i karetek pogotowia...

Ktoś szarpał drzwiczki samochodu, kilka osób pochylało się nad leżącym ciałem... Ludzie zaglądali do środka auta przez szczeliny oczodołów, które jeszcze parę minut temu były oknami... Jakaś dziewczyna wymiotowała, oparta o biało-czerwony, betonowy słupek...

Opowiadał o tym beznamiętnym, ściszonym do szeptu głosem, jakby to wszystko było w nim czymś, na kształt nieakceptowanego, zarejestrowanego w podświadomości a powtarzalnego wielokrotnie obrazu... Obrazu, który chciał wymazać cofnięciem czasu, odwróceniem biegu zdarzeń, a który zapewne wryje się w pamięć na zawsze i będzie powracał po wielokroć w jakichś tam fazach życia aż do śmierci...

Gdy później oglądałem zdjęcia z wypadku, nie mogłem uwierzyć, że ktoś mógł to przeżyć. Sterta żelastwa przypominała samochód tylko w miejscu kierowcy...

Z relacji naocznych świadków wynikało że, Grześ (ten, który mnie zastępował) zginął od razu. W chwili zderzenia siedział obok kierowcy na “moim” miejscu. Jego głowa szarpnięta nagłym uderzeniem, została strzaskana złamanym słupkiem drzwiowym a całe ciało tak było splątane z blachami, że strażacy musieli wyciąć ogromną połać żelastwa, bo nie można było oddzielić jednego od drugiego... Spod oddartej blachy tyłu samochodu, sterczał podobno kawałek urwanej kości piszczelowej z ochłapem mięsa i przyczepionym do niego butem... To była noga Pawła... Wnętrze wypełniała krew... Była wszędzie, przemieszana z szmatami, kawałkami papieru i mazią mózgu... Przerażająco wyglądało coś, co kiedyś było twarzą a z czego zwisała niczym jakieś straszliwe wahadełko, biała kulka oka...

Do domu wracałem nocą... Padał deszcz, rozmazywany monotonnymi wahnięciami wycieraczek. Co chwilę oślepiany światłami nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów,- myślałem tym otępiającym sposobem, kiedy to powraca jedna i jedyna natrętna myśl... “Stary” to ostrzeżenie, pakuj manatki i zmykaj do kraju... To mogłeś być ty, ten tam “wkręcony” w blachy... Gdyby nie skręcona noga, to może teraz tą drogą jechałby Grześ...

W jakichś błyskach myśli, powracał odsłonięty przez Stefana kikut nogi Pawła, owiniętej grubo bandażami przesiąkniętymi rdzawo-brunatną krwią... Oczy Stefana, smutne i jarzące się gorączką... Nieprzytomne bredzenie Pawła, który jeszcze nie wiedział...

Brakowało mi tchu. Przy każdym wysprzęgleniu samochodu, igiełki bólu świdrowały mózg... Czyżby los szykował mi powrót “na tarczy...”

Nie można igrać z losem. Nie można walczyć z przeznaczeniem. Nie można ignorować tego, co się stało... Ostrzeżenie zapaliło wszystkie czerwone światełka w moim umyśle, który trudno było wyrwać z uścisku otępienia. Z tego niebezpiecznego wirowania, wokół czegoś co nie mieściło się w dotychczasowych jego ramach, czego nie potrafił jeszcze ogarnąć...

Wolno wjechałem w Gentzgasse, jeszcze kilka zakrętów i zaparkowałem samochód tuż przed wejściem.

Siedziałem skulony w ciemnym wnętrzu auta, zdrętwiały i nierealny. Deszcz bębnił o blachy, ściekał strużkami po szybach, zamazując ginącą w półmroku ulicę, jakby nie miała ani początku ni końca...

Nie wiem ile minęło czasu nim zdecydowałem się wysiąść... Stałem i patrzyłem na bramę, jakby nie wierząc, że mogę tam wejść... Krople deszczu spływały mi po włosach, po twarzy zalewały oczy, przesiąkały przez ubranie... Nie były w stanie jednak spłukać zdarzeń, które się już wydarzyły, zapadły w pamięć na zawsze i nierozerwalnie. Żaden deszcz, żadna burza, żadne inne wydarzenia przeszłe ani przyszłe, nie zamażą już nigdy tej tragedii, która pozostanie gdzieś tam w środku, do końca życia!

Wreszcie nacisnąłem dużą, żeliwną klamkę i wszedłem w ciemną czeluść głuchego korytarza. Z niemiarowym stukotem kuli o drewniane schody, wdrapałem się z trudem na piętro.

Pokój był ponury, nierealny, głuchy i pusty... Tylko firany wydymały się targane podmuchami wiatru na dużych, ślepych oczodołach okien... (c.d.n.)

errad : :