Archiwum 19 września 2005


wrz 19 2005 NAD CHMURAMI.
Komentarze: 13

              * * *

Oto jesteś – drzewo

Nawet nie wierzba pochylona

Z bezradnymi witki w dół

Ani dąb obły mocarny i twardy

Drzewo chlorofilowe

Jako moje oczy

Którym przydana od dni paru zmyślność

Odnalazła piwniczną ostrość nadrdzewiałej piły

I choć żeś wymodlone przez ptaki w przystań

Dom

I posiadanie

Któregoś dnia dojrzysz mnie wreszcie

Idącego tą jedyną ścieżką ku tobie z żelazem

By odmienić pejzaż przydrożny

Po horyzont...

 

Pięknym niedzielnym popołudniem, pod koniec czerwca, wybraliśmy się we czwórkę do niezbyt odległej od Wiednia miejscowości (której nazwy już nie pamiętam) na zwiedzanie średniowiecznego zamczyska. Zrujnowana w części budowla, wyglądała imponująco. Wzniesiona na wzgórzu, z niebotycznie wysokimi murami obronnymi i strzelistymi wieżyczkami, przywodziła momentalnie na myśl mroczne dzieje tamtej epoki. Dobre kilka godzin łaziliśmy po krużgankach, stromych schodach, komnatach, wykuszach, lochach i kamiennych mrocznych korytarzach, zapominając o głodzie i zmęczeniu...

Wreszcie Ania powiedziała:

Mam dość. Jestem tak “uchodzona”, że jeżeli zaraz stąd nie wyjdziemy, będziecie musieli mnie nieść. - Tak na oko ważyła dobrze ponad osiemdziesiąt kilogramów. Ja chyba też już ledwo żyję. – Joanna była blad
a i przygaszona. Jej oczy ni to smutne, ni zamyślone nie straciły jednak blasku.

Wyszliśmy. Słońce buchnęło żarem. Oślepiło przyzwyczajone do półmroku oczy. Ruszyliśmy w stronę nieopodal zaparkowanych samochodów. Wyjęliśmy koce i dwa koszyki z jedzeniem. Nagrzana ziemia pachniała trawą, polnymi kwiatami i mleczem. Posiłek nas rozleniwił. Panowało milczenie, jakby każde z nas przeżywało jeszcze w sobie tą zaskakującą podróż w czasie...

Wyobrażacie sobie nas w tamtych czasach. – Rysiek uśmiechał się przekornie. W komnatach czy w lochach? W tym łożu pod baldachimem czułabym się zapewne doskonale, ale w tych mrocznych, oślizłych piwnicach... Brrr... – Ania nieomal zadrżała. To straszne. Ludzie zawsze oprócz piękna mieli w sobie tyle okrucieństwa... Mieli? – To pytanie rzucone jakby mimochodem przez Joannę uświadomiło nam, że złowróżbny, miniony czas krąży nadal po ziemi. Zmieniły się może tylko i w jakiś tam sposób, ucywilizowały metody. Dajmy temu spokój. Nie mam ochoty po tym wszystkim na polityczne dyskusje. – Ania spojrzała na nas iskrzącym się wzrokiem. W porządku. Poopalajmy się. Popatrzmy w błękit nieba, posłuchajmy brzęczenia owadów i śpiewu ptaków. – Dobrodusznym tonem Rysiek próbował załagodzić wywołany przez siebie temat. – Zdejmujemy koszule i piersi do słońca! Nie bądź taki mądrala. Wy tak, a my jak to mamy zrobić? Nie mamy opalaczy... Aniu, tu oprócz nas nie ma przecież nikogo... – Rysiek mrugnął do mnie porozumiewawczo. Jasne. W czym problem. – Poparłem go nieśmiało.

Zdjęliśmy koszule i ułożyliśmy się na wznak, czekając co będzie dalej. Dziewczyny patrzyły to na nas, to na siebie niezdecydowane. Pomimo, że południe dawno już minęło, słońce grzało niemiłosiernie...

A co tam...

Anna rozpięła bluzkę odrzucając ją po chwili na koc. Jej ogromny biust nieomal wylewał się ze stanika. Oboje byli podobnej postury przy tym, trudno byłoby ich zaliczyć do ludzi słusznej wagi. Joanna siedziała niezdecydowana, onieśmielona zaistniałą sytuacją. Nie mówiłem nic udając, że mam zamknięte oczy. Przez wąziutką szparkę widziałem doskonale jej wyprostowaną sylwetkę. Siedziała tuż obok mnie, dotykając swoim smukłym udem mojej nogi. Widziałem jak jej delikatne palce sięgnęły wreszcie, z wyczuwalnym wahaniem, pierwszego guziczka. Obróciła głowę i spojrzała na mnie. Potem odpięła drugi i... następny... Leżałem jak zaczarowany. Odgięła do tyłu ramiona i zsunęła ją delikatnym ruchem. Miała na sobie czarny, ekscytujący, cudownie pasujący do jej piersi stanik. Ułożyła się na boku, tyłem do tamtych dwojga. Jej jędrna, twarda nieomal pierś opięta w koronkowym materiale, paliła moje ramię. Serce biło mi jak szalone. Przez dłuższy moment nie mogłem się ruszyć. Strach, że się odsunie, że stracę coś, czego bardzo pragnę, sparaliżował całkowicie moje myśli i ruchy. Nie wiem ile minęło czasu, nim wolno obróciłem się w jej stronę... Patrzyliśmy sobie w oczy. Lewą ręką objąłem ją mocno i przysunąłem do siebie. Moje wargi leciutko dotknęły jej ust, rozchylonych i chłodnych. Czułem jej piersi tuż przy moich, czułem ciepło ud stykających się na całej długości... Czułem jak bije jej serce a ona zapewne czuła moje, oszalałe, łomoczące jak wielki dzwon pożądania. Pocałowałem ją jeszcze raz i jeszcze... Świat nie istniał, nie istniał nikt... Byliśmy tylko my. Ja i ona. Szepnęła:

Oni pewno nie śpią i wszystko widzą.

Uniosłem się na łokciu...

Coś ty. Oni są zajęci sobą tak jak i my.

Patrzyłem na jej ramiona, szyję, odchylające się intrygująco miseczki stanika i opadające zalotnie ramiączko. W promieniach słońca wydawała się nieomal nierealna, piękna aż do bólu i pragniona każdym nerwem mego pulsującego ciała. Przypomniało mi się jak mówiła na Mariahilfer Strasse, że są takie chwile, które chciałaby zatrzymać w czasie. Jakby wyczuwając moje myśli, przylgnęła do mnie całym ciałem. Leżeliśmy tak chłonąc siebie, bliscy zagubieni, zmęczeni i szczęśliwi...

Hej... Wy tam... Czas się zbierać.

Anna już siedziała zapinając na sobie ostatnie guziki bluzki. Rysiek palił papierosa.

Rany. A was co tak goni... Jeszcze przecież wcale nie jest późno.

Było mi żal, że czas tak szybko pochylił słońce.

Potem nie przepchamy się przez Grtel. Przecież wiesz, co tam się wyprawia w niedzielę wieczorem. – Anna patrzyła na mnie takim jakimś
dziwnym wzrokiem.

Joanna już ubrana, zaczęła składać do koszyczka naczynia. Nawet nie zauważyłem kiedy wszystko było gotowe do wymarszu. Wsiadając do samochodów umówiliśmy się z Ryśkiem, że jedziemy na Schlachthausgasse. Gdybyśmy się pogubili w drodze, nie czekamy na siebie ani nie próbujemy się szukać.

Wolno wymanewrowałem moją “Skodę” spośród nierówności terenu i wjechałem na asfaltową drogę. Pęd powietrza wpadający przez otwarte okna, buszował we włosach Joanny, wydymał spódnicę, co i rusz odsłaniając piękne smukłości. Spod nie dopiętej bluzki, od czasu do czasu migotała mi czerń stanika. Widziałem kątem oka, że patrzy na mnie. Delikatnie dotknęła mego uda:

Jedź ostrożnie. Proszę. – Wiedziała o tym co się stało w Krems. Dobrze. – Odpowiedziałem.

Dojeżdżaliśmy do Wiednia. Ruch gęstniał. Co chwilę przystawaliśmy, by za moment ruszyć i znów stanąć i znów ruszyć. Wreszcie z trudem dotarliśmy do celu. Zatrzymałem się nie gasząc silnika. Spojrzała na mnie. Chwilę milczała:

Wiesz, cieszyłam się, że droga jest taka zatłoczona. Chciałam żeby ta podróż trwała w nieskończoność... Cudownie jest tak siedzieć obok ciebie i patrzeć jak prowadzisz. Wydajesz się taki opanowany.
A mi jest z tobą jak w niebie. Lubię twój dotyk, zapach twoich perfum, twój uśmiech... Tam, na łące... – Urwała. - Czemu piękne chwile umykają tak szybko? Nie wiem. Ale tak jest zawsze. Gdzieś tam w nas jednak pozostaną...

Przejeżdżający obok nas tramwaj sypnął iskrami z przewodów i zgrzytając zatrzymał się na przystanku. Kilkoro młodych ludzi, pokrzykując i śmiejąc się hałaśliwie, weszło do baru, migocącego niebieskim neonem, który znajdował się tuż obok domu Joanny.

Słuchaj. Nie chcę iść na górę. Nie teraz. Nie mogę... Nie chcę być sama..

Spojrzała na mnie tak jakoś, tymi swoimi połyskującymi w światłach oczami.

- Jedźmy do ciebie!

Zabrzmiało to naturalnie i zwyczajnie, jakby było oczywistym następstwem popołudniowego zauroczenia. Jakby stanowiło niepodważalną konsekwencję naszego postępowania i oznaczało jedyne, możliwe na tą chwilę rozsądne wyjście. A jednak w moim sercu buchnął momentalnie ogromny płomień, ogarniając całe moje ciało... Powiedziałem tylko: “Cudownie...”! i zawróciłem z piskiem opon... (c.d.n.)

errad : :