Archiwum listopad 2005


lis 30 2005 JAŚKA...
Komentarze: 14

Gdy wszedłem buchnęło ciepłem i zaduchem. Był wieczór. Jaśka leżała w łóżku.

Wejdź, wejdź. Nie jestem chora tylko zmęczona. Muszę trochę odpocząć. Stacha nie ma... Siadaj... – Zrobiła miejsce na łóżku. – No siadaj. Nie ugryzę cię. – Wyglądała ładnie w tych potarganych włosach i onieśmielająco, bo koszula prawie nic nie ukrywała...

Na kuchni coś bulgotało w garnkach, wydzielając niezbyt przyjemny zapach... Jaśka podciągnęła się na łokciach i usiadła. Patrzyłem na nią bojąc się spuścić wzrok niżej...

Kiedy Stach wróci? A cholera wie... Wczoraj poszedł do matki i albo tam został, albo gdzieś się włóczy... – Nie wiedziałem co powiedzieć, więc tylko poprawiłem się ostrożnie. To ja już pójdę... Mama jest w domu? Nie. Pracuje. To gdzie się śpieszysz. Poczekaj tutaj. Ta łajza kiedyś przecież się przyszwenda. – Nie wiedziałem, iść czy zostać... Czułem jak się czerwienię po uszy... Patrzyła na mnie z jakąś dziwną ciekawością. – Wstydzisz się? Nie. – Skłamałem, a ona roześmiała się znacząco. “Pewnie wie, że ją podglądałem”. Może jesteś głodny? – Przeraziłem się nie na żarty... Nie. Nie jestem...– Obleciał mnie nagły strach, że może każe mi jeść to niebieskie mięso... Ale Jaśka ani myślała wstawać z łóżka. Pierwszy raz widzę jakie masz ładne ręce. I jakie długie palce... Nie to co moje. - Wzięła moją rękę i oglądała ją przez jakiś czas, obracając na wszystkie strony. - Taka delikatna, jak u księdza... – Miętoliła przez chwilę moją dłoń w swoich chropawych rękach bacznie im się przyglądając, jakby sprawdzała czy są czyste. Jej piersi ściśnięte ramionami zaczęły wymykać się spod koszuli, ukazując w całej okazałości różowe krążki sutków... Wreszcie ujmując za nadgarstek, położyła moją dłoń na jednej z nich. Patrzyłem na nią cały rozdygotany, onieśmielony i spięty. Czułem jak coś się ze mną dzieje, jakby nagle strach zmieszał się z przyjemnością. Czułem miękkość i delikatność jej ciała a zarazem bałem się poruszyć. “Jak aksamitka Kryśki”. Jaśka przymknęła na moment oczy. Na jej twarzy był ni to uśmiech, ni to jakieś zamyślenie. Patrzyłem na te piersi z delikatnymi, niebieskimi żyłkami, nieśmiało, skrycie, jak w czasie podniesienia... Oddychała nierówno i szybko... – Pocałuj ją tu... – Patrzyłem na wskazane miejsce szeroko otwartymi, świętokradczymi oczami. Potem pochyliłem się nieomal automatycznie, zdrętwiały, prawie nieprzytomny i dotknąłem spierzchniętymi ustami sutka. Był gorący, twardy i słonkawy...

Z garnka spadła pokrywka i coś z sykiem zaczęło się wylewać na rozgrzaną do czerwoności płytę. Szarpnąłem się wystraszony...

Muszę już iść.
- Zerwałem się z łóżka i wybiegłem jak wariat na korytarz. Serce nieomal wyskakiwało mi z piersi, łomocząc jak szalone... Gdzie ty gówniarzu się podziewasz. Szukałam cię wszędzie. I dlaczego zostawiłeś otwarte drzwi od mieszkania. – Siostra patrzyła na mnie ze złością. Byłem u Stacha. Mama ci chyba mówiła ze sto razy, że masz tam nie chodzić...

Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. “A jeżeli Stach się dowie”. Przewracałem się na łóżku z boku na bok nieomal do rana. Wyobrażałem sobie jak Stach ukręca mi głowę, z tą samą łatwością co krukowi. Momentami, w jakimś mgnieniu, czułem w dłoni tą przejmującą miękkość i widziałem te niebieskie żyłki. Albo twarz Jaśki z przymkniętymi oczami... A potem pojawiał się Stach i wszystko znikało... Widziałem jak niósł zabitego kota... To znów jak wali mnie szufelką od węgla w łeb... “Panie Boże, nie pozwól mu... Już nigdy więcej tego nie zrobię”. I w tym momencie pomyślałem o nadchodzącej spowiedzi... Na samą myśl nieomal nie umarłem... (c.d.n.)

errad : :
lis 29 2005 KRUK.
Komentarze: 13

Chodził często pijany wyśpiewując na całe gardło jakieś żołnierskie piosenki, przerywane potokiem przekleństw, kiedy się przewrócił, lub o coś uderzył. Jaśka wtedy uciekała z domu. Raz siedząc u nas powiedziała: On mnie kiedyś zabije”. Ale później, po paru dniach, kiedy szli ulicą, patrzyła na niego tak, jak nie patrzyła na swego mężczyznę żadna inna kobieta.

Teraz siedział na małym, koślawym zydelku, który zamiast czwartej nogi miał podłożone połówki cegieł i skręcał z aluminiowego, grubego drutu, koło. Potem co kilka centymetrów mocował do niego zmyślne, cieniutkie pętle. Robił to systematycznie i z wprawą. Jego palce sprawdzały każdą pętelkę, czy właściwie się zaciska i czy dobrze przymocowana jest do okręgu... Twarz miał zaciętą i zdeterminowaną, jak wtedy, kiedy jednym uderzeniem szufelki do węgla, przeciął cierpienia miotającego się przed drzwiami do piwnicy kota, który zadławiał się w męczarniach po zjedzeniu rybich ości. Później, tą samą szufelką wykopał za domem dół... I wtedy i teraz nie odezwał się ani słowem do nikogo.

Kiedy skończył, rozżarzył na nowo fajkę i wypuścił ogromny kłąb śmierdzącego dymu. Potem spojrzał na mnie i powiedział: “No mały... Czas na polowanie...” Wciągnął na grube, pocerowane skarpetki, zdezelowane kamasze. Założył ten swój ni to płaszcz, ni to szynel i wyszliśmy z domu. Minęliśmy malutkie przydomowe działki aż doszliśmy do starej, rozłożystej jabłoni. Stach ostrożnie położył skonstruowane przez siebie wnyki. Przymocował do nich mocny sznurek, którego drugi koniec omotał na cegle. W środku koła poukładał odwinięte z papieru odpadki jedzenia. Potem oprószył wszystko śniegiem...

Nie pozostało już nic innego, jak tylko czekać. Siedząc za ośnieżonym krzewem nie rozumiałem po co Stachowi potrzebna była wrona, ale wstydziłem się zapytać. Siedzieliśmy zda się bez końca, w ciszy, nie rozmawiając. Zaczynałem już marznąć, kiedy nagle ptaki się rozkrzyczały. Zobaczyłem jak jeden z nich szamocze się szarpiąc drucianym kołem na wszystkie strony. Rozpaczliwie bijąc skrzydłami próbował bez powodzenia wzbić się w powietrze. Sznurek był jednak mocny... Stach tymczasem ruszył tak szybko, że ledwo za nim nadążałem... Gwałtownym ruchem narzucił na ptaka połę płaszcza i nim zdążyłem się zorientować, ukręcił mu głowę z niebywałą wprawą...

Zwisał teraz z jego rąk, czarny i ogromny. Rozpostarte, granatowoczarne skrzydła sięgały nieomal ziemi...Byłem przerażony...

Wracając do domu Stach pogwizdywał...

Wieczorem, kiedy opowiedziałem o wszystkim siostrze, dowiedziałem się, że kruk był przeznaczony na obiad... (c.d.n.)

errad : :
lis 28 2005 STACH.
Komentarze: 13

Stach pojawił się skądś tam, nie wiadomo skąd w grudniu. Wysoki, chudy, zabiedzony. Pojawił się nagle na zakręcie pobielonej śniegiem ulicy, jak przechodzień, jak ktoś, kto wiedział dokąd zmierza i gdzie jest jego miejsce. Szedł długim, zdecydowanym krokiem, z rozpiętym płaszczem, którego poły powiewały na wietrze jak dwa zranione ptaki... Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że nikt się tego nie spodziewał. Nie było go bardzo długo. Nikt nie wiedział dokładnie ile lat, ale na tyle długo, by legenda jego zniknięcia porosła w zagmatwane opowieści pełne tajemnic i niedopowiedzeń... Jego żona, ładna choć zaniedbana, ni to dziewczyna, ni to już kobieta, zagadnięta przez kogokolwiek na temat męża odpowiadała z beznamiętną zaciekłością: “Cholera wie gdzie on jest”.

Podglądaliśmy ją niezmiennie w każdą sobotę, gdy się kąpała, stojąc w szarej, dziwnej wannie, naga i piękna, w tej nieznanej nam, tajemniczej nagości dojrzałej kobiety. Kiedy mydliła te swoje ogromne piersi, mocne uda i brzuch z czarno zarośniętym podbrzuszem... Podglądaliśmy ją z wypiekami na twarzy a ona chyba wiedziała, że ją podpatrujemy i z całym bezwstydem ukazywała nam wszystko to co chcieliśmy zobaczyć...

Kilka razy widzieliśmy ją też, uprawiającą miłość w lasku za rzeczką. Stękającą, nieprzytomną a może pijaną...

Gdy przechodziła ulicą, kobiety milkły porozumiewawczo. Tak samo jak teraz kiedy pojawił się Stach... Pamiętam, że szeptane słowa były niezrozumiałe. Białołęka, Rawicz, Chiny... Być może stamtąd właśnie wracał, ale tego nigdy się nie dowiedziałem...

Jaśka wybiegła z domu, powiadomiona przez kogoś, że wrócił, że idzie ulicą, jej mąż, jej ukochany, jej mężczyzna, którego nie chciała, i na którego czekała w swoim małym, biednym mieszkanku. Rzuciła mu się na szyję. Obejmowała, całowała, ściskała jakby oto naraz szczęścia było w jej sercu więcej niż miejsca... Po jej rumianych policzkach płynęły łzy... Objął ją, zagarnął całą, otulając samodziałowym płaszczem, jak coś, czego bardzo pragnął i chciał, by było tuż przy nim, blisko rozchełstanej, rachitycznej nieomal, piersi... Zatrzymali się na moment przed domem a potem znikli za brązowymi drzwiami domu...

Skąd wtedy mogłem wiedzieć, patrząc za nimi, że ten powrót zapisze się tak mocno i tak tragicznie w mojej pamięci... (c.d.n.)

errad : :
lis 26 2005 SŁOWO.
Komentarze: 14

- Ty, co znaczy: "NOTHING"?

- Nic.

- Jakto nic. Coś przecież musi znaczyć...

errad : :
lis 25 2005 KAMYK ZIELONY...
Komentarze: 14

Maria mieszkała na jednej z tych małych uliczek w pobliżu Pl. Narutowicza. Dzień pochylał się już w czasie, kiedy kupowałem przy Grójeckiej najpiękniejszą, pąsową różę... Zaczarowany kwiat nagłej melancholii, smutku, dziwnego bicia serca... Na zwiniętych płatkach połyskiwały kropelki wody niczym jakiś żal. Łzy przemijania...

“Jaka śliczna”, powiedziała, gdy wszedłem.

Usiądź proszę... Za moment będę gotowa.

W powietrzu unosił się delikatny zapach kobiecych perfum. Tęskny jak zmierzch, czający się w drapowaniach firan, w migotliwym blasku świec, w połyskującym na stoliku szkle kieliszków...

Była ubrana w długą, obcisłą, czarną suknię z dużym dekoltem. Włosy wysoko upięte, nadawały jej twarzy jakiś dziwny, nieznany dotąd wygląd... Usiadła naprzeciw mnie, swobodna, piękna i marzycielska...

Wypijemy? Za to nasze piękno dni? Za to nasze piękno dni! Jesteś smutny? – Odstawiając kieliszek spojrzała mi przenikliwie w oczy. Przez moment patrzyliśmy na siebie... Jutro wracam do domu... Tak... Ale to nie powód. Nie wiem kiedy znowu się spotkamy... Wszystko jest takie przypadkowe, nierealne, dziwne... Nie myśl o tym teraz... Przecież jesteśmy... – Wstała. Podeszła do mnie. Usiadła obok i ujmując moją twarz w dłonie powiedziała: “Jesteś najpiękniejszym czasem mego życia”.

Później, kiedy już szedłem samotnie ulicą. Kiedy ciepły wiatr nocy owiewał mi skronie. Kiedy tęsknota za jej dotykiem była niczym niemy krzyk. Gdy cały przesiąknięty byłem jeszcze jej ciałem, jakbym nie był tu a tam, gdzie rozkosz dławiła duszę. Gdzie szept był jak lot, jak rozdarcie, jak nagła fala rozpadająca się na tysiące kropelek spełnienia...

I jeszcze później, gdy zadzwoniła nocą i powiedziała: “Kocham cię...”

I nazajutrz. Kiedy w wiosennym deszczu zastukotały koła wagonu... Wiedziałem... Już wiedziałem, że coś się skończyło...

 

A może kiedyś

Kiedyś znów

W nabrzmiałej ciszą chwili

Znajdziemy w dłoniach ciepło rąk

Zgubiony pył motyli

errad : :