PODRÓŻ.
Komentarze: 16
Maria rozłożyła na ciupkich stoliczkach serwetki, układając na nich przemienione w koreczki kanapki i pokrojoną w grube plastry czekoladową roladę... Czułem jak koniak rozlewa się po całym ciele... Jak robi się przytulnie i błogo. Jak zaczyna inaczej pulsować krew...
Salut! – pociągnęła brunatny płyn z jedynego kieliszka. Salut... – I znów gdzieś tam w środku to ciepło, ta błogość, ten stan lekkości...Patrzyłem na nią. Siedziała z podkurczonymi nogami. Swobodna, kobie
ca i jakby coraz bardziej bliska... Jadę do moich rodziców i do córeczki. – Powiedziała. – Pracuję w Warszawie jako tancerka i nie mogłam być z nimi w Boże Narodzenie. Teraz mam parę dni wolnego. Moi staruszkowie są cudowni a Kasia... Boże jak ja zawsze za nią tęsknie... A mąż? Nie ma... Odeszłam od niego trzy lata temu i to było najlepsze co w tych trzech latach zrobiłam...Pociąg huczał na jakimś moście. Za oknem migotały przelatujące w ciemnościach przęsła...
Nalej...Spojrzałem na zegarek...
Jeszcze mamy piętnaście minut... – Miała ładny uśmiech i smutne oczy. Za nas! Za nas... – Pochyliła się. Dostrzegłem zarys piersi i czarne ramiączko stanika... Nasze oczy były już spowolnione ciepłem alkoholu. Stawały się natarczywe tą dziwną ciekawością siebie, tym czymś coś co sprawia, że kobieta i mężczyzna czują siebie każdym nerwem a serce zaczyna bić jakby szybciej i jakby piękniej... Wiesz. To dziwne... – Powiedziałem. – Minęła godzina, zaledwie godzina a my zupełnie sobie nieznani siedzimy w jednym przedziale, zamknięci, tylko we dwoje i popijamy koniak jakbyśmy się znali Bóg wie ile lat... To czar mijającego roku. Wyjątkowość wieczoru... Może dlatego czujemy się trochę samotni i najzwyczajniej potrzebujemy siebie nawzajem... Ta muzyka z tego radyjka, ten huk pociągu, ten nastrój chwili... Gdybym była sama, chyba bym nie wytrzymała... – Umilkła. Zamyśliła się na moment. Na taki króciutki moment. Nieuchwytny. No to... Za tą chwilę! Za tą chwilę. – Powtórzyła. – Zatańczymy?Wstałem. Wtuliła się. Przylgnęła tak blisko, że czułem jej sprężyste ciało, oddech, dotyk piersi. Kołysaliśmy się przez moment uważając żeby nie upaść...
Przytul mnie mocno. Bardzo mocno... – Pochyliłem się. Zatrzymałem. Nasze usta, najpierw nieśmiało a potem coraz zachłanniej szukały siebie nawzajem...- Jezu... Nie mogę złapać tchu... Proszę pana... – Usiedliśmy... Znowu na przeciw siebie. Znowu patrząc sobie prosto w oczy. Ale już bez zażenowania. Bez wstydliwości. Inaczej... Czułem jak narasta we mnie pożądanie. Mocne, gwałtowne. Nie do opanowania... Zbliżała się północ
... (c.d.n.)
Dodaj komentarz