wrz 08 2005

GIZELA.


Komentarze: 17

Była Niemką, starszą ode mnie o jakieś dwa lata. Chuda, długonoga o pięknych jasnoblond włosach i oczach jak chabry w zbożu. Usta miała pełne, czerwone i niesamowicie rozpaplane, przy tym śliczne i nabrzmiałe jakimś wewnętrznym łaknieniem, czy ogniem, czy czymś innym, co było, co dostrzegałem a czego w żaden sposób nie mogłem pojąć... Słowa wypływały z niej lekko chrapliwie, ale ciepło brzmiącymi kaskadami, splecione jakimś dziwnym, trochę dziecięcym a trochę dziewczyńskim, polsko-niemieckim dialektem. Trzeba było być jej rówieśnikiem, by cokolwiek z tego zrozumieć.

Jej rodzina przez pewien czas starała się utrzymać ją z dala od nas, chyba w obawie, że możemy jej zrobić coś, z czym nie umieliby się pogodzić, albo co byłoby jakąś bliżej nie określoną skazą, na jej dziewczęcej duszyczce. Nasz wygląd bowiem, oscylował w owym czasie między łobuzerstwem a tym dziwnym uporem, który znajdował bardzo często swoje ujście w niestosownych i głupawych zachowaniach... To nastawienie nie miało jednak w sobie elementów wrogości, rzekłbym raczej, że cechowała je rezerwa i brak przystosowania do nowych warunków. Dlaczego nie uciekli z końcem wojny do Niemiec i zostali zdani na nieznane. Nie wiem!

Polubiliśmy się. Gdy wracałem ze szkoły czekała na mnie. Nieraz na rogu ulicy, na której mieszkaliśmy, a nieraz w pół drogi, jakby zniecierpliwienie nie dawało jej spokoju... Potem, szliśmy na łąkę, siadaliśmy na trawie i bawiliśmy się beztrosko.

Czas mijał. Dorastaliśmy i nasze zabawy coraz bardziej zaczynały małpować skomplikowane, zupełnie niezrozumiałe w niektórych aspektach, zachowania dorosłych. Przy tym budziła się w nas ciekawość samych siebie.

Pamiętam, że poszliśmy nad rzeczkę. Było lato. Jeden z tych cudownych, niesamowicie gorących dni, pachnących papierówkami, kurzem polnej drogi, wodą i piołunem. Usiedliśmy pod rozłożystym dębem, jacyś trochę onieśmieleni tą innością, jakbyśmy gdzieś tam w środku przeczuwali, że ten dzień coś tam odmieni, że wbije się w pamięć zdarzeniami, które miały nastąpić. Zazwyczaj bywaliśmy tu całą rozwrzeszczaną paczką. Tym razem jednak byliśmy tylko my, ptaki, słońce i pejzaż z zielono błękitnym tłem, falującym rozedrganym, gęstniejącym od upału powietrzem...

Gizela rozebrała się pierwsza i pobiegła na swych długich, chudych nogach do wody, skacząc z niezbyt wysokiego urwiska... Po chwili usłyszałem: - Roman! Komm zu mir... Wasser jes ciepły... Komm Schnell, prędki...

Pobiegłem i wskoczyłem za nią... Pływaliśmy tym pięknie rozpaczliwym stylem, który dziś trudno byłoby przyrównać do jakiegokolwiek innego, niż rozpaczliwy... Rozbryzgując na wszystkie strony wodę, baraszkowaliśmy, wygłupialiśmy się, nurkowaliśmy, aż zmęczeni do utraty tchu wypełźliśmy na brzeg. Ułożyliśmy się na kocu a słońce połyskując na naszych skórach odbijało się w tysiącu kropelek gwałtownie osuszanych ciepłym wiatrem...

Gizela była pierwszy raz bez stanika, to znaczy, bez tego czegoś, co uważała za stanik... Coś tam już jakby się rysowało, ale w moim odczuciu nie stanowiło to jasnego obrazu o odmienności płci... Patrzyłem na to spod oka z pewną niewinną ciekawością... Zapytała: - Chcejsz dotknoś? Uniosłem się na łokciach i spojrzałem na nią poważnie. – Chcę – powiedziałem z determinacją, wewnętrznym lękiem i pozornym spokojem.

Były ciepłe jak nagrzane słońcem morele, choć uginając się pod dotykiem moich drżących z emocji palców, w swojej inności, trudne do porównania z czymkolwiek, co dotychczas dotykałem... – Pocaujesz- spytała patrząc mi prosto w oczy, w których oprócz morza błękitu migotało coś dziwnego, innego i niezrozumiałego. Taki wzrok potem często dostrzegałem w wielu sytuacjach, które emocjonalnie zawierały w sobie dużo więcej tajemniczego dynamizmu... Pochyliłem się i dotknąłem wargami tego najbardziej różowego miejsca. Smakowało dziwnie, jakby rzeczną wodą przemieszaną z solą, albo stygnącym, ugotowanym w całości ziemniakiem...

Gizela usiadła nagle naprzeciw mnie. Nachyliła się i przycisnęła swoje usta do moich. Ni to puszyste, ni to twarde ale na pewno bez smakowe i trochę wilgotne. Przycisnęła tak mocno, że aż zabolała mnie szczęka, a może dziąsła. Sam już nie wiem. Potem objęła mnie swoimi wiotkimi ramionami i to tak gwałtownie i z taką siłą, że chyba (a może i na pewno) oczy wylazły mi z orbit...

Wstała, ubrała się i poszła do domu. Nie obejrzała się ani razu... (virgo intacta).

A ja stałem jak kołek walnięty potężnym obuchem, wbity aż po oszalałe w serce tak głęboko w ziemię, że nie byłem zdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu...

Tydzień potem wyjechali do Niemiec. Nigdy więcej już jej nie zobaczyłem. Ale pamiętam, bo pomimo niewinności tych zdarzeń, od tego czasu coś się we mnie zmieniło. Nie wiem zbyt dokładnie co, ale chyba przestałem być dzieckiem (choć zważywszy na wiek, brzmi to na pewno trochę głupawo).

errad : :
Myje-Gary
08 września 2005, 15:05
To naprawdę szczęście jakieś miałeś, bo ja do tej pory trafiałam tylko na Niemki, o których się zdrobniale mówi GRUBA BERTA.
Bardzo ładnie napisane =)).
08 września 2005, 15:04
...nawet nie wiem co napisać ...genialne ...

Dodaj komentarz