wrz 06 2005

EPIZOD.


Komentarze: 6

Sam nie wiem dlaczego, gdzieś z głębin pamięci przypałętało mi się nagle zdarzenie sprzed wielu lat. Może sprawiło to pięknie świecące, wrześniowe słońce na bezchmurnym niebie, obejmujące moje rozleniwione ciałko, w trakcie balkonowego czytania “Jana Krzysztofa”. A może ta przechodząca w dole kobieta, piękna, młoda i tryskająca radością... Cóż, chwila...

(“Że mija? I cóż, że przemija?

Od tego chwila by minęła,

zaledwo moja, już niczyja,

jak chmur znikome arcydzieła...”)

W owym czasie chodziłem pod przymusem do kościoła, na wieczorne nabożeństwa majowe. Przymus był uciążliwy, zważywszy, że miałem około trzynastu lat i ani mi było w głowie niebieskie królestwo... Jednak do czasu.

Pewnego razu, na balkonie, który miał kilka rzędów, w bocznej nawie, usiadła przede mną dziewczyna, demolując całkowicie moje nieskoordynowane modlitwy o wszelkie dobra wieczyste, o których zresztą nie miałem najmniejszego pojęcia.

Była ładna aż do bólu. Czarne falowane, krótko przystrzyżone włosy, piękny profil i oczy, w których utonąłem momentalnie. Do tego bluzka, pod którą było widać jak na dłoni dwie cudowne wypukłości, sterczące nie gorzej niż strzelista wieża kościoła. Zakochałem się momentalnie. Zakochałem na amen! Byłem gotowy zrobić dla niej wszystko. Zjeść świeczkę, oddać na tacę uzbierane z trudem drogocenne drobniaki, a nawet podarować komukolwiek mój bezcenny rower. Byle się tylko o tym dowiedziała. Byle pomyślała jaki jestem dobry, odważny i uroczy... Kościół od tego momentu, był dla mnie drogą do szczęścia a wieczornych nabożeństw nie mogłem się doczekać.

Po mszy, nie zwracając najmniejszej uwagi na nawołujących kolegów, odprowadzałem ją do domu, patrząc zachłannie z odległości kilku kroków na pobudzające wyobraźnię nogi i kołyszącą się w rytm kroków, krótką spódniczkę. Gdy wchodziła do bramy starej kamienicy, moje serce umierało...

O dziewczynach już coś niecoś wiedziałem w wieku po przedszkolnym, bo mój starszy o kilka lat kuzyn, zawołał mnie kiedyś do piwnicznej pralni, w której razem z pięcioletnią Lusią, dokonaliśmy na golasa stosownych porównań, tym cenniejszych, bo okraszonych potem niezłym laniem, gdy wszystko się wydało... (że o włożeniu głowy między nogi w trakcie leżakowania, pani przedszkolance, szerzej nie wspomnę.) To był szok... nie mniejszy od tego, kiedy z Cześkiem (kuzyn) zdetonowaliśmy na podwórku niewypał, po którym wyleciały w naszym bloku wszystkie okna... Pamiętam, bo odniosłem potem znaczne rany na moim ciele, spowodowane karzącą, acz sprawiedliwą ręką mojej mamy...

Dzień w dzień przeżywałem niewyobrażalne cierpienia, które może zrozumieć tylko ktoś, kto doświadczył równie gwałtownej, platonicznej miłości. A ponieważ dziś już nikt nie wie nawet, co to jest, nie podejrzewam, że zostanę zrozumiany w jakikolwiek sposób, jakie to ogromne katusze targały w owym czasie moim rozdartym sercem...

Byłem wtedy chłopcem o zmierzwionych, gęstych włosach, poszarpanym gdzie niegdzie ubraniu i co tu ukrywać, mierzyłem co najwyżej metr czterdzieści. Do tego jeszcze te krótkie, przed kolana spodnie, z dziwniastymi mankietami. Brrr... Dziś pocieszam się, że to dlatego jej spojrzenie prześlizgiwało się po mnie w sposób, który nie kojarzy mi się z niczym innym jak: próżnią. Oczywiście tą próżnią byłem ja...

Kto wie jak potoczyły by się dalsze losy mojego tragicznego w tym momencie życia. Zapewne umarłbym z głodu, bo całkowicie straciłem ochotę do jedzenia, lub dostałbym nagłego zapalenia opon mózgowych... Uratował mnie jednak przypadek.

Kąpaliśmy się którejś niedzieli całą paczką w takim kaczym dołku udającym jezioro. Był już wieczór, gdy nagle zauważyłem moją miłość w towarzystwie jakiegoś przystojniaka. Nieomal nie utonąłem z wrażenia. On, ten rudy obrzydliwy facet w niebieskich kąpielówkach (dobrze to pamiętam), obejmował moją świętość bezceremonialnie, całując ją prosto w usta. A ona, ona... Ech, nie ma o czym mówić... Wieża z Kości Słoniowej przewróciła się w jednym momencie a serce zamieniło mi się gwałtownie w niewyobrażalnie wielki sopel lodu...

Przywlokłem się do domu ledwo żywy, pęknięty jak kasztanowiec, który trafiony piorunem, usychał pod naszym oknem...

Siostra spojrzała na mnie i powiedziała tylko: -Jak ty wyglądasz. Idź się umyć smarkaczu...

Wtedy to postanowiłem, że już nigdy w życiu więcej się nie zakocham, bo kobiety nie wiedzą, co to jest prawdziwa miłość... i na dodatek są bez serca...

Przyznaję jednak, że z czasem moje poglądy na ten temat uległy znacznej ewolucji, jakby przyporządkowane dokładniejszym studiom o trudnych relacjach zachodzących między rodzajem żeńskim i męskim. Przyznaję również, że do dziś pozostało sporo niezbadanych obszarów w tym temacie, których zapewne nigdy już nie zgłębię. A dostępna w tej materii fachowa literatura, nie wiedzieć czemu. ignoruje wagę zagadnienie, nie nadając mu stosownej rangi... Kobiety potrafią skrzętnie ukrywać swoje tajemnice i może dlatego tak nas fascynują.

De vera voluptate

Prawdziwa rozkosz nie jest w namiętnościach ślepych.

Złączenie się dwu istot bywa nazbyt krótkiem,

ażeby w nim mógł szczęścia jaśnieć cały przepych.

Płacimy go zbyt prędko żałością i smutkiem.

Szybko mijają żądzy lubieżne porywy...

Najwyższe szczęście wówczas w duszy nam zagości,

gdy w pieszczotach szukając rozkoszy prawdziwej

“słodki wstęp przedłużymy... do nieskończoności...

Hmmmm... Chyba naleję sobie szklaneczkę “Heinekena” J

errad : :
*linka*
09 września 2005, 12:07
Przymusem nigdy nie zdziała się nic dobrego. Można tylko zniechęcić... Pamiętam, że kiedy ja jeszcze nie do końca zdawałam sobie sprawę z sensu chodzenia do kościoła, znalazłam sobie coś, co sprawiało, że te coniedzielne wyprawy nabierały uroku :P. Nie wiem jakim sposobem, ale szybko udawało mi się przyciągnąć wzrok ministrantów :]. Od tej pory kościół nabrał dla mnie nowego znaczenia i nawet polubiłam do niego chodzić. Liczyłam na to, że to obustronne zainteresowanie przerodzi się w coś innego, ale na spojrzeniach i uśmiechach się skończyło :). A jednak po dzień dzisiejszy wspominam to z rozrzewnieniem. Po dziś dzień natykam się na niektórych chłopców, którzy wówczas byli ministrantami, a teraz są już lektorami :).
W zasadzie sama nie przeżyłam poważniejszego zawodu miłosnego. A to dlatego, że to, co kiedyś wydawało mi się miłością, wcale nią nie było. Tak naprawdę zakochałam się dopiero 2 lata temu... Można by rzec, że w swoje 18. urodzi
First_Sirius_Lady
08 września 2005, 15:51
No tak, to, co zaczyna się w kościele, rzadko ma długi żywot, jak na ironię ...
07 września 2005, 11:41
podoba mi się u ciebie...
06 września 2005, 16:52
Jesteś boski,tylko czy ta nieskończoność nie może zgubić jednego bruszka - wtedy by nie była taka nieskończona
06 września 2005, 15:33
Związek frazeologiczny \"platoniczna miłość\" chyba wyszedł juz z użycia... dziś wszystko jest po prostu \"miłością\", nawet na zaspakajanie swoich seksualnych żądz mówi się \"miłość\"... słowo to straciło swój pierwotny sens...
06 września 2005, 14:25
Fantastycznie się Ciebie czyta. Będę wpadać:)

Dodaj komentarz