Najnowsze wpisy, strona 27


wrz 13 2005 WIEDEŃ (Prolog)
Komentarze: 15

Na dwa lata przed wprowadzeniem stanu wojennego wyjechałem do Austrii. W kraju już się czuło oddech politycznej gorączki, jednak paszport i wizę otrzymałem stosunkowo łatwo, w czym zapewne dopomogła mi żelazna konsekwencja starannie opracowanej dezinformacji, która brzmiała: “ Jadę na ośmiodniową wycieczkę turystyczną do Grecji i Włoch”. O moich faktycznych zamiarach nie wiedział nikt, nawet w pracy wszyscy byli przekonani, że mój wyjazd jest typowo turystyczny...

I tak oto późną, październikową nocą, wyjechałem w świat, by po kilkunastu godzinach podróży pełnej niezamierzonych “przygód” minąć wreszcie tabliczkę z napisem: “Wien”. Klucząc po nieznanych ulicach i uliczkach, błądząc co chwilę, spocony i zmęczony dotarłem o trzeciej nad ranem do celu. Zobaczyłem wreszcie na szarym, ciemnym budynku wypisaną gotykiem nazwę “Thimiggasse”. Musiałem ujechać jeszcze jakieś trzysta metrów lekko pod górkę nim odnalazłem właściwy numer.

Mieszkanie składało się z dwóch dość obszernych pokoi, z których jeden był kuchnią a drugi równocześnie “salonem” i sypialnią. Stał tam okrągły stół, pod ścianami cztery miejsca do spania, jakaś komódka, na której królował ogromny stary telewizor, a całość umeblowania wieńczyło pięć różnych, rozchwianych krzeseł... Jedynym pocieszeniem w tym wszystkim były dwa ogromne okna, które jednak wyglądały w danej chwili dość smętnie... Odtąd Stefan, Paweł i ja byliśmy skazani na siebie na długi, obfitujący w zaskakujące wydarzenia okres czasu... Przynajmniej tak mi się wydawało...

Następnego dnia o szóstej rano rozpocząłem pracę. Pracę, do której byłem absolutnie nieprzygotowany. Złe obuwie, niestosowne ubranie, kilometry przemierzanych dróg, dróżek i polnych ścieżek sprawiały, że pierwsze dni były dla mnie koszmarem. Po powrocie do domu, umyciu się i zjedzeniu naprędce przygotowanego obiadu, waliłem się na tapczan jak ścięty, przejrzały kłos.

Mijały dni, trudne, jednakie, szare i wręcz mordercze. Powoli zaczynałem przyzwyczajać się do tego trybu życia, w którym poza pracą, jedzeniem i wieczornym moczeniem stóp, nic się nie działo... Spadające z kalendarza kartki oznaczały tylko upływ czasu, zmęczenie, sen i nieakceptowane przez żadnego z nas, poranne wstawanie... Jakby na potwierdzenie tej beznadziei, któregoś razu, skracając sobie drogę na jakiejś wsi, pośliznąłem się na skarpie i spadając z wysokości kilku metrów, skręciłem stopę...

Następnego ranka, nie było mowy o pójściu do pracy. Obrzęk był tak duży i ból tak nieznośny, że każdy krok, każde stąpnięcie stanowiło wysiłek ponad miarę. Zostałem w domu... Wieczorem chłopcy przyjechali z jakimś studentem, który miał zaliczone trzy lata medycyny. Obejrzał stopę, potem ją nastawił, w czasie czego nieomal nie wyzionąłem ducha, powiedział co mam robić i poszedł informując przedtem, że przez dwa tygodnie powinienem zapomnieć o tej harówce. Na odchodnym dodał jeszcze, że jutro przyniesie mi kulę.

Moja rekonwalescencja wymusiła niejako zmianę obowiązków. Na pewien czas, zostałem gosposią do wszystkiego... Kuśtykając robiłem zakupy, smażyłem kotlety, obierałem ziemniaki, sprzątałem mieszkanie... W wolnych chwilach (których było jak na lekarstwo), czytałem, oglądałem telewizję, łaknąc wiadomości z Polski, lub po prostu tęskniłem za tym wszystkim, co gdzieś tam zostało za mną...

Aż nadszedł ten feralny dzień (a był to piątek). Stefan i Paweł nie wrócili na noc... Czekałem, czekałem i czekałem... W środku z każdą chwilą, narastał niepokój dławiony samouspokojeniem, że może po pracy pojechali do tego dwudziesto trzy letniego elektronika, który mnie zastępował, żeby załatwić sprawę naszego nawalonego telewizora, może poszli “w tango” i zanocowali u znajomych, może coś tam, coś tam, coś tam... Kiedy jednak nie pojawili się do godziny jedenastej dnia następnego, zaczęła do mnie docierać natrętna myśl, że musiało stać się coś nieprzewidzianego.

Postanowiłem pojechać na Renweg. Był tam polski kościół, przy którym działała swoista giełda pracy,” agencja” nieruchomości, “agencja” towarzysko-poznawcza i wiele innych potrzebnych na dany czas, usług... Jarmark niezbędnych różności i encyklopedia użytkowej wiedzy. Obok w zabudowaniach kościelnych funkcjonowała mała kawiarenka, w której serwowano piwo, wino i słone paluszki... Nie spotkałem nikogo znajomego, ani wokół kościoła ani w kawiarni, poza jednym chłopcem, który niestety nic nie wiedział... Wsiadłem więc z powrotem do mojej Skody i wróciłem do domu... W drzwiach bielała nagryzmolona nieczytelnym pismem kartka... “Był wypadek w Krems...” i jeszcze jakieś “zamazanki”, których nie potrafiłem odczytać. Serce podpełzło mi do gardła. Była godzina trzynasta. Wziąłem mapę, dokumenty, butelkę minerlnej i ruszyłem...

Do Krems dojechałem przed szesnastą. Odszukałem zwalisty budynek z napisem “Krankenhaus” i wszedłem do środka. W recepcji moim “trudnym” niemieckim, spotęgowanym zdenerwowaniem, wyjaśniałem kilka minut schludnej “siostrze” o co mi chodzi. Nie mogliśmy się za nic dogadać... Patrzyła to na mnie, to na mój kulfon, wspomagany kulą (i już myślałem, że zaraz mnie ucapi), gdy nagle zajarzyła... Jej ładne, duże oczy jakby posmutniały, gdy podawała mi nr pokoju na drugim piętrze.

W sześcioosobowej sali, od razu dostrzegłem Stefana. Miał z lekka pokieraszowaną, opuchniętą twarz... Drzemał. Na następnym łóżku leżał nieprzytomny Paweł. Potem okazało się, że spał odurzony jakimiś uspokajającymi środkami. Podszedłem i usiadłem na skraju materaca obciągniętego bialutkim prześcieradłem. Dotknąłem delikatnie ramienia Stefana - otworzył oczy... i spojrzał na mnie takim wzrokiem, że zrozumiałem iż stało się coś strasznego... (c.d.n.)

errad : :
wrz 12 2005 RADOŚĆ O PORANKU...
Komentarze: 13

Wstając dziś rano przeczytałem na moich majtkach: “TOP SECRET. SIZE XL 100%”

Życie jest piękne!

errad : :
wrz 11 2005 WSPOMNIENIE MATURALNE.
Komentarze: 11

W czasach szkoły średniej mieszkałem na stancji przy ul. Grottgera. Był to mały, niczym nie wyróżniający się, jednopiętrowy domek wciśnięty między dwie secesyjne kamienice, pokryty szarym tynkiem, ze spadzistym dachem i wiecznie dymiącym kominem. Gdyby nie to, że wybudowano go w mieście, śmiało można by odnieść wrażenie, że to chatka Baby Jagi.

Pani Albina, filigranowa kobieta o żywotnym usposobieniu, miłej aparycji i bystrym spojrzeniu, zajmowała na parterze owego domku dwa pokoje, wraz z niewiele od niej mniejszym kundelkiem o dźwięcznej nazwie “Punio”. (Jakim cudem weszła w posiadanie trzech pokoi, z których jeden mi wynajęła – nie mam pojęcia). W trzecim, samodzielnym pomieszczeniu, jakby dla przeciwwagi egzystowała babcia (której imienia już nie pamiętam), ważąca dobrze powyżej stu kilogramów. Cicha, nikomu nie wadząca postać z kaszubskim, lub jakimś innym podobnym, akcentem...

Wchodząc z ulicy do sieni, a właściwie ciemnego, niskiego korytarza, trzeba było przejść obok tych dwóch mieszkań, by dostrzec drewniane schody, skierowane w przeciwnym kierunku, a wiodące na “moje piętro”. Miałem tam skromnie umeblowany pokoik, ciągle zawalony książkami, jakimiś notatkami, płytami i sam Bóg wie czym jeszcze. Po przeciwnej stronie były zaś drzwi, za którymi żyła ascetyczna stara panna. Małomówna, chuda blondyna o dziwacznym wyglądzie i nie mniej dziwacznym ubiorze, z wiecznymi wypiekami na twarzy, okolonej trzęsącymi się blond lokami. Miała chyba lekkiego kręćka, choć nigdy nie zostało to udowodnione.

Moje życie toczyło się w sielskiej atmosferze, jakby nierozerwalnie złączone cienką nicią z życiem tych trzech kobiet. W wolnym czasie rąbałem im na szczapy drewno opałowe, porządkowałem podwórko, bądź podlewałem rachityczne kwiatki, które pani Albina wraz z babcią sadziły na mikroskopijnym skrawku ziemi. W zamian po powrocie ze szkoły zazwyczaj byłem częstowany jakąś zupą, bądź pysznym ciastem, które pani Albina wypiekała z iście mistrzowskim kunsztem.

Oczywiście zdarzały się i nieporozumienia, jak chociażby i to, kiedy panna Jadzia skrzyczała swoim piskliwym głosikiem, Bogu ducha winną babunię, że wróbelek, którego uratowała od śmierci, “ma pchły”, a te małe żyjątka wskakują do jej mieszkania, i dostając się nachalnie pod ubranie (a może i bieliznę), nie pozwalają jej spokojnie zasnąć. Albo, kiedy gdzieś w okolicach godziny pierwszej w nocy, przyszła do mnie babcia i ze stoickim spokojem, okraszonym tym niepokojącym, zasapanym akcentem, powiedziała tylko tyle: “Panie Rumku, może byśta tańcowali trocha inaczyj, bo łu mnie rymsnął żyrandul”.

Generalnie jednak stanowiliśmy coś na kształt rodziny, akceptując siebie i wspomagając się nawzajem na zasadzie rzadko dziś spotykanej symbiozy. Przyznaję jednak, że zawsze, gdy szedłem spać, na wszelki wypadek zamykałem drzwi na zasuwkę, jakby trochę niedowierzając mojej sąsiadce z vis a vis.

Od piątej, maturalnej już klasy, zamieszkał ze mną mój kolega ze szkolnej ławki, Zbyszek (niesamowicie niespokojna dusza), którego rodzice mieszkający na wsi, uważali nie wiedzieć czemu, że przy mnie (“...tak dobrze wychowanym, ułożonym i rozważnym chłopcu...”) ich syn zaliczy maturę bez kłopotów.

No i jakby wbrew tym założeniom wszystko naraz zaczęło się dziać na opak... Wprawdzie Zbyszek po każdej wizycie w domu, przywoził całą masę wiejskich specjałów. Ja natomiast miałem niewielką rentę po rodzicach i kilkaset złotych od siostry na miesiąc. Jednak nasza niepisana umowa gwarantowała nam tylko zabezpieczenie bytu, jakby w niepełnym zakresie. Pierwsze piętnaście dni, zgodnie z jej ustanowionym prawem, zobowiązywaliśmy się żyć za moje pieniądze. Drugą część miesiąca, miała ratować naszą egzystencję przywożona ze wsi wałówka. Oczywiście około dwudziestego warunki umowne istniały już tylko w naszych głowach, gdyż zazwyczaj nie było już ani pieniędzy ani jedzenia a to z uwagi na straszliwie zatomizowane wydatki wiążące się z przyjętym i zaakceptowanym przez nas trybem życia, w którym nauka była na jakimś bardzo odległym krańcu.

Żyjemy ze Zbyszkiem do dziś tylko dlatego, że dwie nasze koleżanki, w tym trudnym czasie (do pierwszego), smażyły nam całą górę ziemniaczanych placków, które na gorąco były pyszne, ale po kilku dniach przypominały raczej podeszwy trzewików lub coś równie obrzydliwego... (nie muszę tu chyba dodawać, że za plackami ziemniaczanymi nie przepadam do dziś).

Nauka nam przestała wychodzić... Nie wiadomo dlaczego, po prostu za jakąś dziwną przyczyną nie wychodziła... i to nie wychodziła totalnie... Dopadły nas za to: beztroska, tańce i swawole, jakby matura była jakimś zwiewnym, eterycznym i nie dotyczącym nas zjawiskiem. Myślę, że bezpośrednią odpowiedzialność za ten stan rzeczy ponosiła także zbyt bliska obecność żeńskiego internatu i (co nie bez znaczenia), nieustanne wizyty, w naszym pokoiku, mieszkających tam dziewcząt. W klasie było ich dwadzieścia trzy, na ogólną liczbę dwudziestu dziewięciu uczni.

Doszło do tego, że pojawił się dylemat dopuszczenia nas do egzaminu, z uwagi na bardzo poważne braki w naszej edukacji, dotyczące języka niemieckiego...

Bóg jednak nie odebrał nam jeszcze całkowicie rozumu, i któregoś razu, gdy sprawa dojrzała już do rangi “być albo nie być”, poszliśmy ze spuszczonymi głowami do pana profesora, by na jednej z ostatnich, przed maturalnych lekcji, przepytał nas z całości materiału.

Pan profesor był nauczycielem, przed którym wszyscy czuli niesamowity respekt. Niewysoki, korpulentny, z gładko przyczesanymi do góry, mocno już przerzedzonymi, szpakowatymi włosami i podtrzymywanymi, zawsze lewą dłonią powiekami, co było związane z ich niedowładem (jakby osłaniał się od słońca), stanowił sam w sobie połączenie dynamitu z ogniem, choć jego postura skrywała znakomicie tą mieszaninę. Siał postrach nie tylko swoją dziwniastą skalą ocen, gdzie: “zwei” było niezłe “null” groźne a “null zu null” straszliwe, ale również z tytułu swego prześmiewczego charakteru. Jasnym jest, że na owy czas, tymi “null zu null” byliśmy my obaj.

Nadeszła wreszcie, ta oczekiwana, okraszona groźbą, piąta i szósta godzina połączonych lekcji języka niemieckiego, gdy drobnymi kroczkami pan profesor, w swoim niezmiennie wymiętym, popielatym garniturze dotoczył się do katedry. W klasie zapadła niesamowita cisza, pełna napięcia i strachu. Kilka osób chciało bowiem zdawać na “bardzo dobry”, kilka się poprawić o stopień wyżej, no i do tego my, z tą naszą “ostatnią deską”.

Do dziś w jakichś nagłych acz tragicznych wizjach, widzę go, pochylonego nad dziennikiem, z wąsikiem a la Charlie Chaplin, coś tam wpisującego i od czasu do czasu podnoszącego głowę, z tym nieodłącznym gestem podtrzymywanych powiek i nieokreślonym tikiem, jakby się dziwił, że oto ktoś jeszcze z tej bandy potrafił przetrzymać napięcie i żyje... Trwało to jakiś czas, dla mnie graniczący chyba z pojęciem wieczności, gdy w końcu, nie podnosząc głowy znad prowadzonych zapisków powiedział: - “Nno tto, tto (zapomniałem dodać, że lekko się zacinał)... tych dwóch “nnnajlepszych” ppoproszę do tttablicy...

Wstaliśmy obaj i jak na ścięcie powędrowaliśmy na środek klasy... Pan profesor nadal nie podnosił głowy, coś tam nieustannie wertując, stawiając wykrzykniki (zapewne przy “nullach”) i nanosząc jakieś tylko jemu znane poprawki... W końcu spojrzał na nas i... Do dziś pamiętam to jego nagłe, niewyobrażalne zdumienie... Zdumienie tak ogromne i dynamiczne, że aż podskoczył z trzaskiem odsuwając krzesło... Jego oczy w mig przybrały rozmiar pięciozłotówek, przy czym jego okrągłą przypoconą twarz rozciągnął nagły grymas przemieszanych, sprzecznych uczuć i niczym nie ograniczonego, ekscytującego rozbawienia... (w tym ułamku sekundy mignęła mi nie wiedzieć dlaczego podobna do tej, twarz księdza, gdy w okresie mojej ministrantury, na nabożeństwie o szóstej rano, wypadły mi z rąk dzwonki, jako że na moment przysnąłem). – “ Tto, tto wwy jest... jjesteście cci nnajlepsi...” Wybuchnął takim śmiechem jakiego nigdy przedtem ani potem w swoim życiu nie słyszałem, a który pali mnie do dziś... – “Nnaj... nnnaj...llepsi... Hi, hi, hi...” Jego brzuch trząsł się w konwulsjach... Łzy popłynęły mu z oczu... Rechotał podbiegając to do nas, to do zamarłej w bezruchu klasy, to do katedry... – “Ppatrz...cie.., Nnnaj... nnajlepsi... So gut... So gut... Aa to cci... Hi, hi, hi... Interessant... Das verstehe ich gut?”

Cała klasa nie wytrzymała, Rycząc i zanosząc się śmiechem... (choć przed chwilą wszyscy przymierali ze strachu i nikomu nie było zbyt wesoło, widząc nas zmartwiałych i trochę jakby nieżywych) ubawiona tym gigantycznym nieporozumieniem i... minęło chyba dobre pół godziny nim wszyscy się uspokoili, trąc załzawione ze śmiechu oczy... A my staliśmy na środku jak dwaj durnie, nie bardzo wiedząc co robić i jak się zachować. Zbolali jak Chrystus na krzyżu, upokorzeni, obezwładnieni i nieomal pozbawieni nie tylko krwi w organizmach ale i życia...

Po wszelkiego typu gestach, jak przecieranie oczu, poprawianie ciągle opadających z krągłości brzucha spodni i jeszcze, od czasu do czasu wstrząsany konwulsjami nieprawdopodobnego, sytuacyjnego komizmu, kazał nam odmaszerować na miejsce, o nic nie pytając... Jego twarz wyrażała długo, bardzo długo, coś, co kojarzy mi się ze spamiętanym nie wiadomo skąd, tajemnym podjadaniem konfitur...

Tego dnia nie pytał już nikogo. Posługując się swoimi notatkami i przyjętą, tylko jemu znaną skalą ocen, sklasyfikował nas ostatecznie gdzieś w jej najniższych partiach, ale na szczęście nieco powyżej owego przesławnego “null zu null”. Do matury zostaliśmy dopuszczeni! Wszyscy!

Egzaminy zaliczyłem jak “burza”. Obawiałem się tylko matematyki (jako, że język niemiecki nie był przedmiotem maturalnym). Ta “burza” była możliwa także dlatego, że wspomniany wyżej pan profesor “podrzucił” mi rozwiązania wszystkich algebraicznych i trygonometrycznych zadań. Przyznaję, że w pierwszej chwili podejrzewałem go o jakiś nieetyczny chwyt, by przyłapać mnie na ściąganiu, ale gdy któryś raz z rzędu przechodząc koło mnie zauważył mój bezruch nad czystą kartką syknął: “Śślepy jjesteś, czczy cco...” Zaryzykowałem! Moje obawy okazały się płonne... Zwaliłem trzy zadania, na pięć wymaganych (by nie budzić podejrzeń, że oto nagle mój umysł z filologicznego, stał się tak oświecony, że pojął na zasadzie jakiegoś nieoczekiwanego i niewytłumaczalnego impulsu wszystko to, co nie zawsze docierało do niego w ciągu ostatnich pięciu lat). I stałem się wolnym, dorosłym, wkraczającym w zawiłe meandry życia, mężczyzną.

Zbyszek zdał maturę niestety w systemie poprawkowym (za sprawą ustnego z historii), o czym jego rodzice nigdy się nie dowiedzieli. Powiedzieliśmy im bowiem, że dyplom został przesłany na uczelnię, do której niby miał zdawać... A gdy zaliczył poprawkę “wymemłaliśmy” im bez mrugnięcia powieką, że na jedno miejsce było ośmiu kandydatów i... niestety nie został przyjęty.

Dopiero po upływie wielu lat (gdyż wyjechałem z miasta na dłużej), przypadkowo dowiedziałem się, że babunia zmarła cichutko, któregoś gorącego lata... Zapomniana, anonimowa, niczyja... “Przeleżała” sama kilkanaście dni w swoim ciupkim pokoiku, nim z uwagi na zapach, ktoś z sąsiadów powiadomił policję, że coś tam jest nie tak... Że nie żyje także pani Albina... Że Zbyszek awansował dość wysoko uprawiając jakąś działalność polityczną, w jednym z małych miasteczek swojego regionu i że od wielu lat cierpi na stwardnienie rozsiane. Niedawno zresztą go odwiedziłem. Spotkałem także któregoś dnia pannę Jadzię i choć jestem już w tym wieku, że niewiele rzeczy mnie zadziwia, poczułem jakieś nagłe mrowienie w plecach... Ale może tylko tak mi się wydawało...

Wypada tu jeszcze dodać, że kiedy po latach spotkaliśmy się wszyscy na zjeździe absolwentów połączonym z pięćdziesięcioleciem szkoły, cała nasza klasa pamiętała znakomicie to “przedstawienie”, z najdrobniejszymi szczegółami... i gremialnie zaśmiewaliśmy się z tego zdarzenia, do rozpuku...

Szkoda tylko, że nie ma już tego cudownego, beztroskiego domku,- zniknął całkowicie z powierzchni ziemi, w ramach przebudowy ulicy, a w tym miejscu przebiega teraz skrzyżowanie jednej z głównych arterii komunikacyjnych. Jakby czas chciał rozproszyć wydarzenia tamtych lat w nie pamięci i pozostawić tylko pył wspomnień.

errad : :
wrz 08 2005 GIZELA.
Komentarze: 17

Była Niemką, starszą ode mnie o jakieś dwa lata. Chuda, długonoga o pięknych jasnoblond włosach i oczach jak chabry w zbożu. Usta miała pełne, czerwone i niesamowicie rozpaplane, przy tym śliczne i nabrzmiałe jakimś wewnętrznym łaknieniem, czy ogniem, czy czymś innym, co było, co dostrzegałem a czego w żaden sposób nie mogłem pojąć... Słowa wypływały z niej lekko chrapliwie, ale ciepło brzmiącymi kaskadami, splecione jakimś dziwnym, trochę dziecięcym a trochę dziewczyńskim, polsko-niemieckim dialektem. Trzeba było być jej rówieśnikiem, by cokolwiek z tego zrozumieć.

Jej rodzina przez pewien czas starała się utrzymać ją z dala od nas, chyba w obawie, że możemy jej zrobić coś, z czym nie umieliby się pogodzić, albo co byłoby jakąś bliżej nie określoną skazą, na jej dziewczęcej duszyczce. Nasz wygląd bowiem, oscylował w owym czasie między łobuzerstwem a tym dziwnym uporem, który znajdował bardzo często swoje ujście w niestosownych i głupawych zachowaniach... To nastawienie nie miało jednak w sobie elementów wrogości, rzekłbym raczej, że cechowała je rezerwa i brak przystosowania do nowych warunków. Dlaczego nie uciekli z końcem wojny do Niemiec i zostali zdani na nieznane. Nie wiem!

Polubiliśmy się. Gdy wracałem ze szkoły czekała na mnie. Nieraz na rogu ulicy, na której mieszkaliśmy, a nieraz w pół drogi, jakby zniecierpliwienie nie dawało jej spokoju... Potem, szliśmy na łąkę, siadaliśmy na trawie i bawiliśmy się beztrosko.

Czas mijał. Dorastaliśmy i nasze zabawy coraz bardziej zaczynały małpować skomplikowane, zupełnie niezrozumiałe w niektórych aspektach, zachowania dorosłych. Przy tym budziła się w nas ciekawość samych siebie.

Pamiętam, że poszliśmy nad rzeczkę. Było lato. Jeden z tych cudownych, niesamowicie gorących dni, pachnących papierówkami, kurzem polnej drogi, wodą i piołunem. Usiedliśmy pod rozłożystym dębem, jacyś trochę onieśmieleni tą innością, jakbyśmy gdzieś tam w środku przeczuwali, że ten dzień coś tam odmieni, że wbije się w pamięć zdarzeniami, które miały nastąpić. Zazwyczaj bywaliśmy tu całą rozwrzeszczaną paczką. Tym razem jednak byliśmy tylko my, ptaki, słońce i pejzaż z zielono błękitnym tłem, falującym rozedrganym, gęstniejącym od upału powietrzem...

Gizela rozebrała się pierwsza i pobiegła na swych długich, chudych nogach do wody, skacząc z niezbyt wysokiego urwiska... Po chwili usłyszałem: - Roman! Komm zu mir... Wasser jes ciepły... Komm Schnell, prędki...

Pobiegłem i wskoczyłem za nią... Pływaliśmy tym pięknie rozpaczliwym stylem, który dziś trudno byłoby przyrównać do jakiegokolwiek innego, niż rozpaczliwy... Rozbryzgując na wszystkie strony wodę, baraszkowaliśmy, wygłupialiśmy się, nurkowaliśmy, aż zmęczeni do utraty tchu wypełźliśmy na brzeg. Ułożyliśmy się na kocu a słońce połyskując na naszych skórach odbijało się w tysiącu kropelek gwałtownie osuszanych ciepłym wiatrem...

Gizela była pierwszy raz bez stanika, to znaczy, bez tego czegoś, co uważała za stanik... Coś tam już jakby się rysowało, ale w moim odczuciu nie stanowiło to jasnego obrazu o odmienności płci... Patrzyłem na to spod oka z pewną niewinną ciekawością... Zapytała: - Chcejsz dotknoś? Uniosłem się na łokciach i spojrzałem na nią poważnie. – Chcę – powiedziałem z determinacją, wewnętrznym lękiem i pozornym spokojem.

Były ciepłe jak nagrzane słońcem morele, choć uginając się pod dotykiem moich drżących z emocji palców, w swojej inności, trudne do porównania z czymkolwiek, co dotychczas dotykałem... – Pocaujesz- spytała patrząc mi prosto w oczy, w których oprócz morza błękitu migotało coś dziwnego, innego i niezrozumiałego. Taki wzrok potem często dostrzegałem w wielu sytuacjach, które emocjonalnie zawierały w sobie dużo więcej tajemniczego dynamizmu... Pochyliłem się i dotknąłem wargami tego najbardziej różowego miejsca. Smakowało dziwnie, jakby rzeczną wodą przemieszaną z solą, albo stygnącym, ugotowanym w całości ziemniakiem...

Gizela usiadła nagle naprzeciw mnie. Nachyliła się i przycisnęła swoje usta do moich. Ni to puszyste, ni to twarde ale na pewno bez smakowe i trochę wilgotne. Przycisnęła tak mocno, że aż zabolała mnie szczęka, a może dziąsła. Sam już nie wiem. Potem objęła mnie swoimi wiotkimi ramionami i to tak gwałtownie i z taką siłą, że chyba (a może i na pewno) oczy wylazły mi z orbit...

Wstała, ubrała się i poszła do domu. Nie obejrzała się ani razu... (virgo intacta).

A ja stałem jak kołek walnięty potężnym obuchem, wbity aż po oszalałe w serce tak głęboko w ziemię, że nie byłem zdolny do wykonania jakiegokolwiek ruchu...

Tydzień potem wyjechali do Niemiec. Nigdy więcej już jej nie zobaczyłem. Ale pamiętam, bo pomimo niewinności tych zdarzeń, od tego czasu coś się we mnie zmieniło. Nie wiem zbyt dokładnie co, ale chyba przestałem być dzieckiem (choć zważywszy na wiek, brzmi to na pewno trochę głupawo).

errad : :
wrz 07 2005 WIZYTA.
Komentarze: 14

Przyłazi do mnie taka jedna i to zawsze gdy jestem sam... Wtrąca się w moje myśli i wciska w każdy kąt. Poraża mi oczy, odbiera chęć do wszystkiego, obezwładnia.

Nie lubię jej, bo sieje spustoszenie w moim sercu. Mówię od Bóg wie ilu lat zdecydowane: “precz”, nigdy: “prowadź”, ale siedzi i siedzi... Nieraz do rana, nieraz trochę krócej... Najgorsze w tym wszystkim jest to, że znajduje mnie w najmniej oczekiwanym momencie!

“...Bij w struny, bij: Okręty są i morza

na strunach dwu,

przypomnienie i zapomnienie, błękit i brzoza

i twarz ze snu.”

Teraz też puka do drzwi. To: TĘSKNOTA!

errad : :