ZA HORYZONTEM...
Komentarze: 16
Małe miasteczko przycupnięte tuż nad Bugiem. Parę tysięcy mieszkańców, zadbane, miłe i spokojne. Siostra wraz z mężem i nowonarodzoną córeczką zajmowali jedno z kilku mieszkań w przyszpitalnym, jednopiętrowym budyneczku, wybudowanym specjalnie dla personelu medycznego. Z dużego pokoju wychodziło się na długi taras, który był miejscem wieczornych pogawędek, dyskusji o trudnych przypadkach, zasłużonego wypoczynku i relaksu po wytężonej pracy. Piętro zaś, w całości było przeznaczone dla pielęgniarek; młodych, zaczepnych i tryskających tą cudowną radością, która emanowała jakby naturalną wdzięcznością, za każdą wolną chwilę podarowaną im po trudach dyżuru...
Przed tarasem zieleniła się łąka, rosło kilka posadzonych niedawno krzewów i drzewek. Dalej rozciągnięta była siatka do gry w siatkówkę. Całość ogrodzona, schludna, pachnąca nowością. Bez wydeptanych ścieżek, bez przeszłości... I to wszystko... Potem już tylko horyzont...
Włóczyłem się godzinami po okolicach, pływałem kajakiem, znikałem w swojej samotności gdzieś tam, gdzie nikt nie bywał, gdzie nikt nie wiedział, że są takie miejsca, nawet ja... Wieczorami siadałem na tarasie z książką w ręku jakbym chciał uciec od rzeczywistości, utożsamić się z losami bohate
rów, zapomnieć o sobie... Odporny na zaczepki, zaplątany w dziwacznych myślach, tęsknotach i wszechobecnej pustce...A lato tego roku było piękne. Gorące. Z cudownymi, nadbużańskimi zachodami słońca, zapachem maciejki, kwitnieniem bzów i nieodłącznym, całodziennym ptasim szczebiotem...
W tym to malutkim miasteczku, zagubionym gdzieś na mapach świata, tam gdzie płynęła rzeka, gdzie pachniało tatarakiem i pochyłą, wiecznie szemrzącą trzciną, gdzie wszechobecny był spokój, gdzie wszystko było i jakby nie było, poznałem dziewczynę z pobliskiej wsi, która odmieniła moje życie na zawsze... Na imię miała Iwona... (c.d.n.)
Dodaj komentarz