Archiwum wrzesień 2005, strona 2


wrz 19 2005 NAD CHMURAMI.
Komentarze: 13

              * * *

Oto jesteś – drzewo

Nawet nie wierzba pochylona

Z bezradnymi witki w dół

Ani dąb obły mocarny i twardy

Drzewo chlorofilowe

Jako moje oczy

Którym przydana od dni paru zmyślność

Odnalazła piwniczną ostrość nadrdzewiałej piły

I choć żeś wymodlone przez ptaki w przystań

Dom

I posiadanie

Któregoś dnia dojrzysz mnie wreszcie

Idącego tą jedyną ścieżką ku tobie z żelazem

By odmienić pejzaż przydrożny

Po horyzont...

 

Pięknym niedzielnym popołudniem, pod koniec czerwca, wybraliśmy się we czwórkę do niezbyt odległej od Wiednia miejscowości (której nazwy już nie pamiętam) na zwiedzanie średniowiecznego zamczyska. Zrujnowana w części budowla, wyglądała imponująco. Wzniesiona na wzgórzu, z niebotycznie wysokimi murami obronnymi i strzelistymi wieżyczkami, przywodziła momentalnie na myśl mroczne dzieje tamtej epoki. Dobre kilka godzin łaziliśmy po krużgankach, stromych schodach, komnatach, wykuszach, lochach i kamiennych mrocznych korytarzach, zapominając o głodzie i zmęczeniu...

Wreszcie Ania powiedziała:

Mam dość. Jestem tak “uchodzona”, że jeżeli zaraz stąd nie wyjdziemy, będziecie musieli mnie nieść. - Tak na oko ważyła dobrze ponad osiemdziesiąt kilogramów. Ja chyba też już ledwo żyję. – Joanna była blad
a i przygaszona. Jej oczy ni to smutne, ni zamyślone nie straciły jednak blasku.

Wyszliśmy. Słońce buchnęło żarem. Oślepiło przyzwyczajone do półmroku oczy. Ruszyliśmy w stronę nieopodal zaparkowanych samochodów. Wyjęliśmy koce i dwa koszyki z jedzeniem. Nagrzana ziemia pachniała trawą, polnymi kwiatami i mleczem. Posiłek nas rozleniwił. Panowało milczenie, jakby każde z nas przeżywało jeszcze w sobie tą zaskakującą podróż w czasie...

Wyobrażacie sobie nas w tamtych czasach. – Rysiek uśmiechał się przekornie. W komnatach czy w lochach? W tym łożu pod baldachimem czułabym się zapewne doskonale, ale w tych mrocznych, oślizłych piwnicach... Brrr... – Ania nieomal zadrżała. To straszne. Ludzie zawsze oprócz piękna mieli w sobie tyle okrucieństwa... Mieli? – To pytanie rzucone jakby mimochodem przez Joannę uświadomiło nam, że złowróżbny, miniony czas krąży nadal po ziemi. Zmieniły się może tylko i w jakiś tam sposób, ucywilizowały metody. Dajmy temu spokój. Nie mam ochoty po tym wszystkim na polityczne dyskusje. – Ania spojrzała na nas iskrzącym się wzrokiem. W porządku. Poopalajmy się. Popatrzmy w błękit nieba, posłuchajmy brzęczenia owadów i śpiewu ptaków. – Dobrodusznym tonem Rysiek próbował załagodzić wywołany przez siebie temat. – Zdejmujemy koszule i piersi do słońca! Nie bądź taki mądrala. Wy tak, a my jak to mamy zrobić? Nie mamy opalaczy... Aniu, tu oprócz nas nie ma przecież nikogo... – Rysiek mrugnął do mnie porozumiewawczo. Jasne. W czym problem. – Poparłem go nieśmiało.

Zdjęliśmy koszule i ułożyliśmy się na wznak, czekając co będzie dalej. Dziewczyny patrzyły to na nas, to na siebie niezdecydowane. Pomimo, że południe dawno już minęło, słońce grzało niemiłosiernie...

A co tam...

Anna rozpięła bluzkę odrzucając ją po chwili na koc. Jej ogromny biust nieomal wylewał się ze stanika. Oboje byli podobnej postury przy tym, trudno byłoby ich zaliczyć do ludzi słusznej wagi. Joanna siedziała niezdecydowana, onieśmielona zaistniałą sytuacją. Nie mówiłem nic udając, że mam zamknięte oczy. Przez wąziutką szparkę widziałem doskonale jej wyprostowaną sylwetkę. Siedziała tuż obok mnie, dotykając swoim smukłym udem mojej nogi. Widziałem jak jej delikatne palce sięgnęły wreszcie, z wyczuwalnym wahaniem, pierwszego guziczka. Obróciła głowę i spojrzała na mnie. Potem odpięła drugi i... następny... Leżałem jak zaczarowany. Odgięła do tyłu ramiona i zsunęła ją delikatnym ruchem. Miała na sobie czarny, ekscytujący, cudownie pasujący do jej piersi stanik. Ułożyła się na boku, tyłem do tamtych dwojga. Jej jędrna, twarda nieomal pierś opięta w koronkowym materiale, paliła moje ramię. Serce biło mi jak szalone. Przez dłuższy moment nie mogłem się ruszyć. Strach, że się odsunie, że stracę coś, czego bardzo pragnę, sparaliżował całkowicie moje myśli i ruchy. Nie wiem ile minęło czasu, nim wolno obróciłem się w jej stronę... Patrzyliśmy sobie w oczy. Lewą ręką objąłem ją mocno i przysunąłem do siebie. Moje wargi leciutko dotknęły jej ust, rozchylonych i chłodnych. Czułem jej piersi tuż przy moich, czułem ciepło ud stykających się na całej długości... Czułem jak bije jej serce a ona zapewne czuła moje, oszalałe, łomoczące jak wielki dzwon pożądania. Pocałowałem ją jeszcze raz i jeszcze... Świat nie istniał, nie istniał nikt... Byliśmy tylko my. Ja i ona. Szepnęła:

Oni pewno nie śpią i wszystko widzą.

Uniosłem się na łokciu...

Coś ty. Oni są zajęci sobą tak jak i my.

Patrzyłem na jej ramiona, szyję, odchylające się intrygująco miseczki stanika i opadające zalotnie ramiączko. W promieniach słońca wydawała się nieomal nierealna, piękna aż do bólu i pragniona każdym nerwem mego pulsującego ciała. Przypomniało mi się jak mówiła na Mariahilfer Strasse, że są takie chwile, które chciałaby zatrzymać w czasie. Jakby wyczuwając moje myśli, przylgnęła do mnie całym ciałem. Leżeliśmy tak chłonąc siebie, bliscy zagubieni, zmęczeni i szczęśliwi...

Hej... Wy tam... Czas się zbierać.

Anna już siedziała zapinając na sobie ostatnie guziki bluzki. Rysiek palił papierosa.

Rany. A was co tak goni... Jeszcze przecież wcale nie jest późno.

Było mi żal, że czas tak szybko pochylił słońce.

Potem nie przepchamy się przez Grtel. Przecież wiesz, co tam się wyprawia w niedzielę wieczorem. – Anna patrzyła na mnie takim jakimś
dziwnym wzrokiem.

Joanna już ubrana, zaczęła składać do koszyczka naczynia. Nawet nie zauważyłem kiedy wszystko było gotowe do wymarszu. Wsiadając do samochodów umówiliśmy się z Ryśkiem, że jedziemy na Schlachthausgasse. Gdybyśmy się pogubili w drodze, nie czekamy na siebie ani nie próbujemy się szukać.

Wolno wymanewrowałem moją “Skodę” spośród nierówności terenu i wjechałem na asfaltową drogę. Pęd powietrza wpadający przez otwarte okna, buszował we włosach Joanny, wydymał spódnicę, co i rusz odsłaniając piękne smukłości. Spod nie dopiętej bluzki, od czasu do czasu migotała mi czerń stanika. Widziałem kątem oka, że patrzy na mnie. Delikatnie dotknęła mego uda:

Jedź ostrożnie. Proszę. – Wiedziała o tym co się stało w Krems. Dobrze. – Odpowiedziałem.

Dojeżdżaliśmy do Wiednia. Ruch gęstniał. Co chwilę przystawaliśmy, by za moment ruszyć i znów stanąć i znów ruszyć. Wreszcie z trudem dotarliśmy do celu. Zatrzymałem się nie gasząc silnika. Spojrzała na mnie. Chwilę milczała:

Wiesz, cieszyłam się, że droga jest taka zatłoczona. Chciałam żeby ta podróż trwała w nieskończoność... Cudownie jest tak siedzieć obok ciebie i patrzeć jak prowadzisz. Wydajesz się taki opanowany.
A mi jest z tobą jak w niebie. Lubię twój dotyk, zapach twoich perfum, twój uśmiech... Tam, na łące... – Urwała. - Czemu piękne chwile umykają tak szybko? Nie wiem. Ale tak jest zawsze. Gdzieś tam w nas jednak pozostaną...

Przejeżdżający obok nas tramwaj sypnął iskrami z przewodów i zgrzytając zatrzymał się na przystanku. Kilkoro młodych ludzi, pokrzykując i śmiejąc się hałaśliwie, weszło do baru, migocącego niebieskim neonem, który znajdował się tuż obok domu Joanny.

Słuchaj. Nie chcę iść na górę. Nie teraz. Nie mogę... Nie chcę być sama..

Spojrzała na mnie tak jakoś, tymi swoimi połyskującymi w światłach oczami.

- Jedźmy do ciebie!

Zabrzmiało to naturalnie i zwyczajnie, jakby było oczywistym następstwem popołudniowego zauroczenia. Jakby stanowiło niepodważalną konsekwencję naszego postępowania i oznaczało jedyne, możliwe na tą chwilę rozsądne wyjście. A jednak w moim sercu buchnął momentalnie ogromny płomień, ogarniając całe moje ciało... Powiedziałem tylko: “Cudownie...”! i zawróciłem z piskiem opon... (c.d.n.)

errad : :
wrz 17 2005 EROTYK.
Komentarze: 23

Jakie są te nasze małe światy, które tak skrzętnie w sobie skrywamy? Ile w nich jest tych żarzących się nieustannie ogników tęsknot, marzeń okraszanych złudną tęczą, zapatrzeń i zamyśleń? Dlaczego ciągle, gdzieś tam w przepastnych czeluściach duszy drzemią wyobrażenia o miłości jakiej świat nie widział,- pięknej jedynej, zachłannej... Nienasyconej w swojej gorączce i spełnionej... Nasza wyobraźnia wciąż goni za tymi mirażami, plącze się wśród niezliczonych przypadków codzienności, wśród okruszków tego, czego pragniemy, co być może gdzieś się przydarza, ale co nas omija, jakbyśmy byli poza stanem świadomości, by ją pojąć...

Czerwiec był cudowny z tą piękną, delikatną, blado listną zielenią... Na ulicznych bazarach unosił się wszechobecny zapach papierówek, świeżych warzyw, cukrowej waty i Bóg jeden wie czego jeszcze...

Zapadał zmierzch. Szliśmy z Joanną przez Mariahilfer Strasse, oglądając przebogate wystawy jubilerskie, markowe i szykowne sklepy z odzieżą prezentowaną na manekinach w dziwacznych, nienaturalnych pozach. Zaglądaliśmy do wielkich salonów z wszechobecną elektroniką, podziwiając wszystko to, co w naszym kraju było poza sferą wyobrażeń... Co chwilę zatrzymywała się i dotykając lekko mojego ramienia mówiła: “Spójrz, jakie to ładne”, albo: “Jaka cudowna spódnica...” lub: “Popatrz na to. No popatrz tylko”.

Była ubrana w jasnoniebieską, zwiewną sukienkę uwydatniającą jej młode, jędrne piersi i wysmukłą talię. Czasem, kiedy wiatr roztrącał ciepłym podmuchem jej lekko falowane włosy, odrzucała je zdecydowanym dziewczęcym gestem, z odrobiną zniecierpliwienia i tym czymś, co można by nazwać niezamierzoną zalotnością, wydymając przy tym trochę po dziecinnemu, prześlicznie uformowane, lekko wilgotne usta... Tryskała wręcz młodością.

Chodź, usiądziemy na chwilę. – Zaproponowałem widząc uliczny ogródek, który mamił nasze zmęczone już nogi, kolorowymi parasolami, cichutką muzyką i delikatnym aromatem kawy. Chętnie. Zmordowałeś mnie tym spacerem. – Uśmiechnęła się... – Jest cudownie.

Patrzyłem jak przygląda się sobie w lusterku, badawczo lustrując swoją buzię. Wiedziała, że jest ładna. To było widać i w jej wzroku i w tym jak patrzą na nią przechodnie, a co zapewne iskrzyło się także i w moich oczach, które co i rusz ogarniały ją całą, chłonąc harmonię kształtów i kolorów.

Co zamawiamy? – Spytała spoglądając na mnie z zaciekawieniem. Ja czarną kawę... A ty? Lody... Duże, Pistacjowe... I herbatę.

Siedziała naprzeciwko mnie. Dziewczęco urocza i chyba faktycznie nieco zmęczona. Jej dłonie o smukłych palcach muskały co chwilę to malutką parasolkę stojącą na stoliku, to cukiernicę, to podstawkę do piwa... Były inspirujące! Nasze oczy spotkały się nagle, jak gdyby chcąc zajrzeć tam, gdzie czaiło się to coś... Uśmiechnęła się...

Wiesz, cieszę się, że tu przyjechałam, że jesteśmy razem, że Wiedeń jest taki inny, niepowtarzalny a zarazem swojski... Tak. Atmosfera tego miasta potrafi zauroczyć.

Spojrzała na mnie poważnie. Jej twarz podświetlona ostatnimi promieniami słońca, zdradzała i zaniepokojenie i ciekawość.

Jesteś tu już tak długo. Powiedz jak to jest z tym wszystkim... Z tęsknotą, z obcością, brakiem starych znajomych, którzy gdzieś tam zostali... Przyzwyczaisz się. I to szybko. Nawet nie zauważysz kiedy. Tu czas ma inny wymiar... Sama nie wiem. Jest fajnie w dzień,- taki jak ten, ale nocami coś mnie dopada...
To minie. Wierz mi... – Patrzyłem jak zajada lody. Jak trzyma łyżeczkę. Jak pochyla głowę, odgarnia niesforne włosy. Kawa była znakomita, aromatyczna i mocna. Spróbuj. – Podała mi sporą porcję. Dobre! Są takie chwile, które chciałabym umieć zatrzymać. – Powiedziała to takim dziwnym głosem, jakby wierzyła, że to naprawdę jest możliwe. Ja też.

Na moment, na taki króciutki moment jak mgnienie oka, zamyśliła się. Było prawie widać jak jej myśli uleciały gdzieś tam, na chwilkę, w nieznaną mi i obcą przeszłość.

Posiedźmy tu jeszcze troszkę.
Tak. Dobrze. – Też nie chciałem jeszcze wracać. Bycie tu z nią sam na sam, wśród spacerujących tłumów miało w sobie jakiś zaczarowany urok. Przez moment nasze dłonie się spotkały. Nie cofnęła ręki. Poczułem jej ciepło, miękkość i kruchość. Coś się działo, nie tylko we mnie ale i w niej.

Powietrze gęstniało. Rozbłysły światła ulicznych latarni. Wieczór pełen melancholii i tajemnic otulał nas swoją opończą, podniecał nieznanym, pobudzał wyobraźnię... Milczeliśmy oboje. Nie było w tym nic niepokojącego. Wręcz przeciwnie, nieomal czułem, że w tej chwili byliśmy sobie bliscy jak nigdy dotąd. Zaczęło robić się chłodno.

Chodźmy powiedziałem widząc, że drży...

Samochód stał kilka przecznic dalej. Wsiedliśmy i ruszyłem. Grtel tętnił życiem. Wtopiliśmy się w sznur wolno jadących aut, zatrzymując się co chwilę z uwagi na panujący tłok... Siedziała obok mnie zamyślona, nieruchoma i piękna. Jej dłonie spoczywały na dość śmiało odsłoniętych, połyskujących w światłach, udach. Dotknąłem jej ręki.

Stało się coś? Zapytałem. Nie... Nie. – Rozmarzyłam się chyba. Przepraszam.

Podjechałem pod “jej” dom i zgasiłem silnik. Odpięła pas i przysunęła się bliżej. Patrzyła na mnie tymi swoimi, pięknymi oczami. Nasze twarze były blisko, bliziutko. Objąłem ją i pocałowałem, nie w usta, ale tuż za uchem, w szyję... Poczułem jak zadrżała... (c.d.n.)

errad : :
wrz 16 2005 NAD PIĘKNYM MODRYM DUNAJEM...
Komentarze: 9

Mój pobyt w Wiedniu, to dziesiątki poznanych ludzi, Bóg wie ile spotkań, rozstań, odjazdów i przyjazdów znajomych i nieznajomych, którzy przyjeżdżali tu z zamiarem wielkiej emigracji. Ileż to razy odwoziłem wielu z nich do obozu w Treiskirchen, skąd odlatywali do Kanady, Stanów Zjednoczonych, Australii, R.P.A... (jednym się udało innym nie) Z niektórymi z nich do dziś utrzymuję luźne kontakty... Nieomal w każde święta znajduję w skrzynce pocztowej kartki z Perth, Adelajdy, Vancuver, Montrealu, Chicago... Choć niektóre twarze zamazał już czas, jest mi jednak miło, że pamiętają... Coś tam kiedyś przecież przeżyliśmy razem...

Jakże trudno jest z tego bezmiaru zdarzeń zdefiniować to, które było najważniejsze. Śmierć, czy miłość, smutek jakichś dni, czy promienną radość nagłego jak błysk słońca zachwytu, zwyczajność czy ekstrawagancję, która zresztą tu nie bardzo kogokolwiek dziwiła...

Paweł po wielomiesięcznej rehabilitacji zdążył już oswoić się z protezą. Zaczynał chodzić nieomal normalnie, tylko trochę utykając. Jednakże w środku był bardziej połamany niż na zewnątrz. Coś w nim się roztrzaskało i choć zostało nieźle posklejane, rysy widoczne były gołym okiem. Zamknął się w sobie, zasklepił na świat, na nieszczęścia innych ludzi. Jego tragedia, jakkolwiek na to nie patrzeć, odmieniła mu na zawsze życie. Zamknęła drzwi bezpowrotnie do nieodległej przecież przeszłości, zwykłego, radosnego bycia w tym, jakże już teraz innym dla niego, świecie. Został kaleką i nic już tego nie mogło odmienić. Nigdy.

Ja u Herr Brugerra czułem się świetnie. Byłem i dyrektorem i sprzątaczką, pośrednikiem i blacharzem, lakiernikiem i deelerem... Kiedy się połapał, że wszystko gra, znikał na wiele godzin krzycząc na odchodnym: “Ich komme Glaich...” i wracał często dopiero na drugi dzień! Było to już po kilku wizytach w jego rezydencji (tak, tak, rezydencji, bo trudno było ten pałacyk nazwać domem), gdzie byłem zapraszany w dowód uznania zazwyczaj na obiady. Mieszkał tam jedynie z młodszą od niego o kilka lat siostrą, której kiedyś w przypływie jakiegoś natchnienia, czy nagłego artyzmu, nie wiedzieć skąd spływającego nagle na mnie łaską Bożą (z wykształcenia jestem bowiem ekonomistą a mechaniki uczyłem się tylko w garażu eksperymentując zawzięcie na mojej nieodżałowanej “Skodzie”), tak odszykowałem samochód, że oniemiała jeszcze bardziej chyba niż ja sam, że nie wspomnę już o Herr Brugerze!

W wolnym czasie spotykałem się z przyjaciółmi, których uzbierała się przez miniony czas spora ilość. Łaziliśmy na Prater, do Wiener Garten. Zwiedzaliśmy barokowy Schloss Schnbrunn, Ring... Jeździliśmy na Kahlenberg, do fantastycznej knajpki w Klosterneuburgu, skąd roztaczał się piękny widok na zbocza Weidling, z których atakując Turków, Sobieski uratował i Wiedeń i Europę przed czymś groźnym dla naszej kultury... A wieczorami, cóż, wstyd się przyznać, w chwilach słabości wsiadaliśmy w autko i jechaliśmy często popatrzeć na wystawę “dziewczynek” okupujących Grtel,- pięknych, długonogich, skąpo ubranych...

Któregoś wieczoru, późnym popołudniem, kiedy już miałem zamykać “mój” handelsplatz, usłyszałem zza płotu:

Hej, wpadniesz do nas jutro?

To był Robert, który przyjechał do Wiednia wraz swoją dziewczyną z Krakowa, mniej więcej w tym samym czasie co ja. Mieszkali w ogromnym budynku przy Schlachthausgasse w III Bezirku, a z którymi na zasadzie dziwnych przypadków i splotu nieprzewidywalnych wydarzeń zaprzyjaźniłem się na dobre. To Robert między innymi był jednym z tych, którzy pierwsi dotarli na miejsce wypadku w Krems....

Nie. Jutro nie mogę. Mam extra zlecenie od Szefa... Szkoda. Mamy dla ciebie niespodziankę. – Zrobił tajemniczą minę. Wejdź. Pogadamy. Już zamykam. Nie. Nie mam czasu. Cześć, nadjeżdża mój tramwaj. Jak nie możesz jutro, to przyjedź w sobotę... OK. Postaram się....

Niespodzianka właśnie przed chwilą umyła głowę. Była w negliżu. Lekko zaskoczona moim nagłym wejściem. Próbowała nerwowymi ruchami ogarnąć duży kolorowy ręcznik, który co i rusz niesfornie zsuwając się z opalonego, pięknie połyskującego ciała, odsłaniał to i owo...

Przywitałem się.

Jestem Joanna. Wybacz. Za chwilę będę gotowa... Jasne. Nie przejmuj się. – Znikła w drugim pokoju.

Robert i Anna uśmiechali się głupawo, z dziwnym rozbawieniem... (c.d.n.)

errad : :
wrz 15 2005 DWA MIZARY.
Komentarze: 21

W mojej duszy zawsze pobrzmiewała (i pobrzmiewa do dziś) struna romantyzmu, jakby na przekór i jakby wbrew wszystkiemu, doszukując się piękna w zwyczajnej codzienności...

Był grudzień. W kościele panował niesamowity ścisk, atmosfera podniosłości, którą potęgowały te nasze polskie, ściskające serca kolędy, które tam w Wiedniu brzmiały tak cudownie, rodzinnie, swojsko i nostalgicznie.

Gorączka, gorączka, gorączka... Musiałem wyjść. Zaczynało brakować mi tchu, zapewne pod wpływem wypitych przedtem paru szklaneczek białego, pół wytrawnego wina. A że alkohol nigdy nie był tą witaminą, której by mój organizm potrzebował najbardziej, lekko szumiało mi w głowie. Czułem się trochę niepewnie, choć w środku coś we mnie drgało, nagle poruszoną nutą dziwnej wzniosłości...

Odurzony chłodnym, mroźnym powietrzem przeszedłem parę kroków, zatrzymując się nieopodal ławki, przykrytej grubą czapą iskrzącego się śniegu. Zapaliłem papierosa i wtedy dostrzegłem ją... Stała nieopodal. Wysoka, zgrabna, z rozpiętym płaszczem... Spojrzała w moją stronę, zawahała się przez moment i za chwilę podeszła do mnie.

Możesz poczęstować mnie papierosem?

Jej piękne, długie włosy opadały na czoło mieniąc się iskierkami topniejącego śniegu. Oczy, usta i nosek były tym, co tworzyło harmonijny i jakby ulotny na ten czas, czarodziejski obraz prosto z bajki Andersena (taka dziewczynka bez zapałek)... Długie rzęsy, smukłość dłoni... Mgiełka jakby nieistniejącej postaci utkanej z gwiazd...

Nie pamiętam jak to się stało ale wyrecytowałem jej wtedy wszystkie pałętające się we mnie wiersze Gałczyńskiego, Tuwima, Staffa. Mówiłem bezładnie o miłości, kwiatach, obłokach, tęsknotach... Opowiadałem o jaskółkach w locie, chabrach i makach wśród łanów zbóż... O koncertach, Chopinie, Czajkowskim, o smutkach i radościach życia... Jak bije serce nocą, jak migoczą gwiazdy, jak plączą się ścieżki życia.... To był erotyk, śpiew duszy, otwarta na oścież brama serca...

Staliśmy tak naprzeciw siebie patrząc i nie wierząc w to co się dzieje. Podeszła i pocałowała mnie prosto w usta, zachłannym, dojrzałym, cudownie smakującym kobiecym pocałunkiem, w którym było coś takiego, co nie pozwoliło mi o nim nigdy zapomnieć... Przytuliła się na chwilę mocno, blisko...

Pamiętam ją... choć znikła na zawsze gdzieś tam w mrokach tej grudniowej zaczarowanej wiedeńskiej nocy... by nie pojawić się już nigdy więcej w moim życiu... (c.d.n.)

errad : :
wrz 15 2005 STABILIZACJA.
Komentarze: 11

Dziś, kiedy wracam po latach do tamtych wydarzeń zdaję sobie sprawę jak trudny, niepewny i kruchy był to okres w moim życiu. W obcym kraju, wszystko jest obce, inne, pełne niespodzianek, złudzeń, załamań i beznadziei... Niepewność pracy, niepewność jutra i własna bezsilność wobec tej niepewności sprawiają, że świat wokół szarzeje, wydaje się nieprzyjazny, nijaki, bez krzty radości, bez odrobiny optymizmu...

W czwartek rano przyjechał Stefan. Jemu jednemu poza ogólnymi zadrapaniami i przeżytym szokiem nic się nie stało. Wypisał się ze szpitala na własną prośbę. Był niespokojny. Wiedział, że w każdej chwili może przyjść po niego policja. Przecież to on był sprawcą wypadku, w którym jeden człowiek zginął a drugi stracił nogę... Policja wiedeńska działała szybko i zdecydowanie. Groził mu areszt. Jak mi wyjaśnił, w Polsce te pieniądze, które zarobił wystarczą na godziwe życie i najlepszego obrońcę. W Austrii koszty procesu zrobiłyby z niego nędzarza. O 17.00 popędzany uzasadnionym strachem, odjechał do kraju. Zostałem sam.

Nazajutrz rano, około godziny siódmej, zbudziło mnie mocne i zdecydowanie pukanie do drzwi:

Bitte die Tr aufmachen... Polizei!

Oczywiście szukali Stefana. Wyjaśniłem, że już tu nie mieszka, że był chory, że wyjechał do Polski... Weszli do kuchni, potem do pokoju, rozglądając się i jakby nie dowierzając, że to prawda i że rzeczywiście go tu nie ma... Sprawdzili moje dokumenty; paszport, ważność wizy, meldunek i legitymację,- czy posiada ważny wpis o zatrudnieniu. Przeprosili za najście i nie omieszkali na odchodnym dodać, że gdyby Stefan przypadkiem się pojawił, ma natychmiast zameldować się na najbliższym posterunku policji... Poszli! Odetchnąłem z ulgą... Choć po dwudziestej pierwszej wieczorem, przyszli jeszcze raz. Widocznie nie wierzyli mi ani na jotę...

Takie ni to rewizje, ni najścia powtarzały się wielokrotnie, aż po jakichś trzech tygodniach, dali sobie spokój...

Mijały dni. Chodziłem już bez kuli, ale ból z każdym krokiem dawał mi do zrozumienia, że jeszcze nie czas do pracy, że jeszcze trzeba poczekać, zaleczyć wszystko jak należy. Pieniądze topniały w zastraszającym tempie. Chociaż miałem jeszcze w portfelu żelazne 150 dolarów przywiezionych z Polski, strach zaczął wytrzeszczać na mnie coraz większe oczy...

Zacząłem wyjeżdżać nieomal dzień w dzień do miasta w poszukiwaniu pracy, poganiany kotłującymi się w głowie wizjami ostatecznej klęski. To była chłodna decyzja, podjęta z uwzględnieniem danego mi przez los ostrzeżenia, by nie wracać tam, przed czym ów los postanowił mnie ostrzec. Nie umiałem się otrząsnąć z tego co się wydarzyło. Nie umiałem o tym zapomnieć i nie wyobrażałem sobie bym mógł zapomnieć kiedykolwiek. Od tego czasu Bogu ducha winne “Renault-4” było dla mnie nie tylko symbolem zła ale i przezorności...

Któregoś dnia, wracając do domu po bezowocnych poszukiwaniach, jadąc szeroką Hernalserstrasse, zauważyłem dość duże “Auto-Schau”. Postanowiłem się zatrzymać, gdyż potrzebowałem prawego lusterka do mojej “Skodziny”, które ktoś wyłamał. Na szczęście obciągnięta siatką na metalowym stelażu brama, była otwarta. Wszedłem między gęsto poustawiane samochody różnych marek i różnych roczników, gdy usłyszałem:

Guten Tag. Was winschen Sie?

Wymamrotałem, że potrzebuję lusterka do “Skody”.

Ach so. Skoda. Gut Auto.

Oniemiałem. Austriacy zazwyczaj wyrażali się pogardliwie o produktach motoryzacyjnych z bloku wschodniego. A tu naraz taka nobilitacja... Sam wyszukał mi w małej drewnianej szopce to czego potrzebowałem...

- 10 schylling. Ist gut?

- Ja. Danke!

W nagłym odruchu, jakby to było naturalne zapytałem lekko się czerwieniąc, czy nie ma pracy

Du bist aus Polen. Ja?

Potwierdziłem. Przypatrywał mi się długo tymi swoimi świdrującymi, bladoniebieskimi oczkami, jakby przewiercał mnie na wylot... by po kilku minutach jakiejś wewnętrznej walki z sobą, oświadczyć: “Na gut”.

Nie wierzyłem. Szczęście. Przypadek, czy wewnętrzna wiara sprawiły, że to co nie udawało się innym całymi miesiącami, mi udało się nieomal z marszu. Miałem pracę i to od zaraz. Jutro musiałem stawić się na godzinę dziewiątą rano. Odżyłem!

Herr Brgerr był Czechem z masowej emigracji politycznej po wypadkach 1956 roku... i chyba to, w głównej mierze zdecydowało o moim sukcesie i jego nagłym zaufaniu. A może po prostu miał tego dnia dobry humor, bo była prześliczna jak na ową porę roku pogoda. Któż to wie?... Zrozumiałem jedynie dlaczego “Skoda” ist gut Auto... (c.d.n.)

errad : :