Archiwum wrzesień 2005, strona 1


wrz 26 2005 JA...
Komentarze: 24

Tu wszystko (i to nie tylko w znaczeniu pejoratywnym) będzie o mnie. O dorosłym (nad wyraz) facecie. Kochającym i kochanym, kochającym i niekochanym, kochanym i nie kochającym... Zwykłym obywatelu Rzeczypospolitej, jakich setki tysięcy można spotkać na ulicach miast i miasteczek a może także i na krętych polnych drogach... Jak to w życiu...

Kiedy patrzę na niego, z jakiejś tam perspektywy, wygląda tak se, se... Owszem, wysoki, z piwnymi oczami, szczupły... Ale... No właśnie,- co dalej... Czoło mogłoby być nieco wyższe (dodałoby mi to trochę intelektualnego uroku). Choć przyznaję, ostatnio jakby się powiększa i to wcale nie za przyczyną nabywanego nagle rozumu, lecz rzekłbym raczej, że z tak zwanych przyczyn obiektywnych. Do tego ten kolor włosów jak jesienne mgły. Dlaczego tak jest? Przecież poprzedni był lepszy, ten nie malowany upływem lat. Nr kołnierzyka też nie zachwyca (39). I te włoski na piersiach jakieś takie nijakie... Brzuch pozostawiam bez komentarza, bo trudno jest opisywać coś, czego nie ma... Dalej... Dalej, hmmmm... Jest jakiś problem z cenzurą, więc przez wrodzoną skromność, chyba te partie ciała pominę. Choć o stopach śmiało mogę się wypowiedzieć: 44.

Kilka razy już próbowałem rozpaczliwie go zanalizować i za każdym razem skutek był mizerny... Roentgen duszy, wychodzi jakby zamazany i trudny do zdiagnozowania... Pałęta się tam gdzieś po kątach i romantyzm i jakaś muzyka i skłonności malarsko-poetyckie, i coś tam, coś tam, ale wszystko to jest jakby niezdefiniowane, trudne do uchwycenia poprzez swoistą niestałość uczuć i chyba niezamierzony brak zdecydowania. Mogłoby to być nawet urocze, gdyby nie ten smutek duszy i to coś, co niekiedy w niej gra jakby tęsknie i jakby sam nie wiem dlaczego, mollowo... Bo przecież od czasu do czasu, chciałoby się czymś pochwalić. Powiedzieć: Patrzcie to ja to zrobiłem... Ktoś by powiedział: “Jakie to piękne”... Inny: “Do chrzanu”. Jeszcze inny pokiwałby tylko głową na znak aprobaty lub jej brak. Ale przecież to “coś” by istniało... A tu, nie ma nic... Głowa nabita tysiącami przeczytanych książek, których autorów nie będę wymieniał, żeby się zbytnio nie wymądrzać. Zewsząd napływającymi wiadomościami pogrupowanymi na ważne, mniej ważne, całkowicie zbędne i niesklasyfikowane. Niby pełna pouczających przykładów, jakichś sensacji, historycznych odwołań, naukowych interpretacji zjawisk rządzących światem- a mądrości życiowej wciąż brak. Myślę, że należałoby nad tym kiedyś, poważnie się zastanowić i przestać wreszcie ciągle tłumaczyć się brakiem czasu, natłokiem pracy, czy “paluszkiem” albo “główką”. Bo tak naprawdę to nie ma to nic do rzeczy... Wprawdzie jakieś tam bakterie, działające na zasadzie samoobrony organizmu podpowiadają mi, że powinienem wspomnieć o tym, że jestem pracowity i bardzo lubię pracę, ale co z tego, kiedy nie ma namacalnych dowodów, że coś tam z tego wynika... I to mnie zasmuca na amen...

Jednym słowem: Nie wiem kim jestem i chyba tak naprawdę nikt tego nie wie. Więc pozostanę z wyboru a może (choć już tego nie jestem całkowicie pewien) jakby z definicji przypisanej mi losem, nadal anonimowym... Jednym z tych, których tak często mijamy na ulicy, przechodząc koło niego obojętnie, bo i też kto ma dziś czas czy chęci, by analizować każdego mijanego przechodnia i zastanawiać się nad tym, co mu w duszy gra... (c.d.n.)

errad : :
wrz 23 2005 EPILOG.
Komentarze: 18

“Miejsca, któreśmy znali, należą nie tylko do świata przestrzeni, w który wstawiamy je dla większej wygody. Były one jedynie cienką warstwą pośród ciągłości wrażeń tworzących nasze ówczesne życie; wspomnienie jakiegoś obrazu jest jedynie żalem za pewną chwilą; i domy, drogi, aleje są ulotne, niestety jak lata.” (M. Proust “W stronę Swanna”)

Przyjeżdżając do Wiednia, Joanna zostawiła za sobą nieudane małżeństwo, z człowiekiem, który nie mógł, bądź nie umiał wyzwolić się od nałogowego alkoholizmu. Zostawiła też pod opieką mamy i siostry dwuletniego synka,- najpiękniejszą nutkę jej trudnego, zawiłego życiorysu. Zostawiała mroczne dzieje swojego życia, które nauczyło ją nieufności i niewiary towarzyszącej zda się jak cień każdej chwili i wszystkim minionym dniom, niczym nieuchronna beznadzieja losu, od której nie mogła się oderwać. Tego losu, który dotykał ją w każdym momencie, w każdej sekundzie i we wszystkich latach, z niespotykaną zawziętością, obdarzając sowicie, w zamian za daną urodę, samymi przeciwnościami, pełnymi mniejszych i większych tragedii.

To tu w Wiedniu, kiedy już się otworzyła, kiedy na nowo zaufała, powrócił na jej piękną buzię uśmiech, okraszając ją tymi cudownymi promyczkami odzyskanej nadziei i miłości. Miłości w którą tak bezgranicznie uwierzyła całym swoim sercem, dając w zamian to, co było w niej najpiękniejsze...

Nieraz zaskakiwała mnie swoją dziecięcą wręcz radością z rzeczy małych, które jak perełki potrafiła wyłapywać ze zwyczajnej codzienności. Ciągle widzę jej uśmiech kiedy patrzyła z niedowierzaniem, że te kwiaty, które przyniosłem, są dla niej: “Jakie piękne” mówiła... “To dla mnie? Naprawdę dla mnie?” I przytulała się impulsywnie, cudownie, dziecięco, z tą niepowtarzalną, jedyną w swoim rodzaju, tkliwością... Ten szczery zachwyt i tą tkliwość lubiłem w niej najbardziej.

Leżą przede mną dwie kartki papieru, dwa listy, z których tak naprawdę tylko jeden jest do mnie. Ten pierwszy, od siostry, został przez nią zapomniany i pozostawiony, jak cień nagłego, niechcianego wyjazdu. Drugi, pełen miłości, tchnący beznadzieją, był już adresowany do mnie.

“...Jedyny. Pokazałeś mi życie tak piękne jak sen, jak marzenia, które się ziściły, a których nigdy nie zapomnę...” I parę linijek niżej, już spokojniej, jakby po ochłonięciu, po wyrzuceniu z siebie nagłego uniesienia: “...Nie wyjechaliśmy do Australii i nigdy już nie wyjedziemy... Nie chciałeś zresztą tego, a ja nie umiałam Cię przekonać... Widocznie nie było to nam pisane. Bezmiar szczęścia jakie mi dałeś, jest jednak piękniejszy niż odległy kontynent, bo to szczęście jest we mnie i nigdy nikt już mi tego nie odbierze...

Muszę Ci jednak napisać także o sprawie najtrudniejszej. Myślę, że tylko Ty potrafisz to zrozumieć... Wiem, że zranię Cię tym straszliwie, ale muszę być wobec Ciebie bezgranicznie szczera tak samo jak bezgraniczna jest moja miłość, która nigdy nie zgaśnie, płonąc tym jedynym niezapomnianym pięknem w moim sercu. W sercu, które Ci oddałam na zawsze, bo nikt inny w moim życiu, nigdy, przenigdy nie potrafił go tak cudownie zrozumieć, ująć i utulić. Dałeś mi szczęście o jakim nawet nie marzyłam i nie wiedziałam, że istnieje. Dałeś mi coś, co pozwala mi żyć inaczej i wbrew wszystkiemu, piękniej. Jest mi tak trudno i tak źle... Rozumiem doskonale co robię, bo robię to świadomie... I wiem, i zdaję sobie z tego doskonale sprawę, że moje życie w tym momencie się skończyło, że mam przed sobą już tylko egzystencję...

Wróciłam do męża... Wróciłam nie dlatego, że coś do niego czuję, że on coś zrozumiał, że się zmienił... Nie! Byłam zmuszona zrobić to co zrobiłam, bo zostałam bez żadnego oparcia, bo mam także synka, którego kocham i który potrzebuje mojej miłości i opieki, bo nie potrafię samodzielnie żyć w kraju tak dla mnie nieprzyjaznym.

Wyrzucono mnie z pracy, odmówiono paszportu i odebrano najzwyczajniej możliwość normalnego życia. Nie tłumaczę się i nie bronię siebie... Wiem, że to co robię jest straszliwe, trudne i niepojęte... Jednak z całego, tak kochającego Cię serca, proszę: Zrozum! Zrozum mnie i wybacz! To była ostateczność, przed którą broniłam się ze wszystkich sił. Ostateczność, która Ciebie rani a mnie zabija. Boże, wybacz mi! Jestem pewna, że kochasz mnie nadal tak jak ja Ciebie...

Kochany nie wymazuj mnie ze swego życia... Zrób to dla nas obojga, dla nas takich, jakimi byliśmy tam w Wiedniu, kiedy czerpaliśmy garściami szczęście. Wiedeń dał mi Ciebie, a Ty pozwoliłeś mi poznać prawdziwy smak życia, dając najprawdziwszą, najpiękniejszą z możliwych, miłość...

Kocham Cię i nigdy już nie będę umiała pokochać nikogo innego... Twoja na zawsze... Joanna”.

Wyjechałem z Wiednia na trzynaście dni przed stanem wojennym. Wyjechałem wbrew namowom Ryśka, Anny, Herr Brugerra i wszystkich przyjaznych mi ludzi. Tu nie mogłem już żyć... Ten etap mojego życia, został zamknięty na zawsze... wpisując się w pamięci wieloma trudnymi, pięknymi i niezapomnianymi chwilami. Jest jednak i pozostanie we mnie niczym dźwięk skrzypcowej struny, zachowany gdzieś na dnie serca...

(Parę lat później byłem przez dwa tygodnie w Krakowie. Nie odszukałem jednak Joanny. Bo i cóż moglibyśmy sobie powiedzieć...).

errad : :
wrz 22 2005 JESIEŃ...
Komentarze: 15

Niedziela była szara i dżdżysta. Szedłem bez celu pustym nabrzeżem Alte Donau wzdłuż Laberlweg. Nie chciałem wracać do domu. Nie chciałem iść do nikogo i nie chciałem być sam. Nie chciałem nic... Nie była mi potrzebna żadna droga, prócz tej do nikąd...

Chłodny, listopadowy wiatr smagał mi policzki, po których spływały co i rusz kropelki deszczu, jak paciorki bólu, jak łzy jesieni, jak zbyt trudny żal... “Kochany, jedyny i tylko mój... Tak tęsknię za Tobą. Tak bardzo chciałabym byś znów mnie przytulił...”. Kołatanie serca i pustka trudna, niepojęta, straszliwa w swojej obojętności. Jeden dzień, jedno wydarzenie, jakaś chwila, jakieś potknięcie losu, sprawia, że spadamy obijając się i raniąc boleśnie o kanty życia. Że nie umiemy się podnieść, bo nie chcemy, bo i po co. Nie umiemy zrozumieć, wyjaśnić sami sobie ani pojąć, że coś tracimy na zawsze, bezpowrotnie i nieodwracalnie. Kocham Cię tak bardzo i tak straszliwie pragnę. Nie umiem żyć, nie umiem spać, nie umiem nic... Bez Ciebie moje życie jest jednym, ogromnym smutkiem. Gdy nie ma Cię przy mnie – ja nie istnieję...” Patrzyłem na Dunaj, pomarszczony wiatrem, nierealny i obojętny. Na nagie gałęzie drzew, odarte z liści. Na pustą ulicę, którą przemykali zziębnięci przechodnie, śpiesząc do ciepłych domów... “Moja prośba o paszport została odrzucona. Nie przyjadę na gwiazdkę...

Stałem na moście szarpany podmuchami gwałtownego wiatru, jakby zawieszony między niebem a ziemią. Jedno i drugie było martwe, ołowiane i nierealne...

Alfa Centauris, najbliższa ziemi gwiazda a jednak dzielą ją od nas setki lat świetlnych... (c.d.n.)

errad : :
wrz 21 2005 EDEN I LOS...
Komentarze: 13

       * * *

Twoje rzęsy

Oczy

I włosy

Za moje życie

I bukiecik konwalii

W kropelkach rosy

 

W niebie jest pięknie. Wszystko jest tam cudowne. Widzisz to co chcesz widzieć. Widzisz i błękit i obłoki i ciepło słońca i rozśpiewane ptaki i łąki usiane kwiatami, które radują oczy różnobarwnymi kolorami... Pobrzmiewa tam cudowna muzyka, wypełniająca nieustannym koncertem serca, pełne radości, zachwytu i bezmiaru szczęścia. Tam nikt nie wie czym są łzy, smutki czy tęsknoty. Tam ogromny wszechświat jest twój i tylko tam jesteś pewien, że tak będzie wiecznie, na zawsze... Że te chwile są nieskończonością, że nic nigdy ci ich nie odbierze. Bo przecież to jest twoje niebo i twoje miejsce, którego tak długo szukałeś...

To cudowne niebo było na Thimiggasse, w dwóch pokoikach, w których mieszkałem z Joanną. Piękno tamtych dni, chwil, tygodni i miesięcy otulało nas, jakbyśmy byli wybrańcami. Jakbyśmy byli dwojgiem ludzi, którym świat chciał pokazać swoje dobro i wszystkie jego odcienie. Jakby wcześniejsze życie było zamierzonym trudem, by potem mocniej odczuwać to, czym zostaliśmy obdarowani.

Niestety każda, najpiękniejsza nawet chwila z bezmiaru chwil, mija... Kiedyś przecież musi się skończyć, choćbyśmy nie wiem jak pragnęli by trwała. Żeby pozostała w nas i z nami. By nigdy nie minęła. Los jest nieprzewidywalny. Z równą łatwością może coś dać i odebrać. Jakby mówił: Widzisz ile jest możliwości. Dałem ci to, bo chciałem byś wiedział, że to istnieje, ale nie mogę dawać ci tego w nieskończoność. Muszę dać też to i innym ludziom. A mam tego mało, więc muszę i dawać i zabierać...

Kiedy wróciłem tego dnia do domu, Joanna siedziała zasępiona, pełna smutku, z zaczerwienionymi oczami, z których co i rusz jak kropelki żalu spływały po policzkach łzy. Na stole leżała rozerwana koperta a obok niej bielał arkusik zapisanego pochyłym pismem papieru...

Przeczytaj... – Powiedziała to takim głosem, że serce mi zamarło.

Kochana Joasiu. Stało się coś strasznego. Mama miała wczoraj atak serca. Pomimo natychmiastowej pomocy, niestety nie dało się jej uratować. Zmarła w drodze do szpitala. Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci tą nagłą i niespodziewaną śmiercią. Była taka dobra i taka szczęśliwa Twoim szczęściem. Nic nigdy nam już jej nie zastąpi. Nie umiem nic więcej napisać, bo pęka mi serce. Pogrzeb odbędzie się w poniedziałek... Twoja kochająca Cię zawsze siostra. Iwona.

To było jak grom z jasnego nieba. W jednej chwili mój świat się zawalił. Joanna siedziała nieruchomo. Łzy toczyły się po jej policzkach, nieprzebranymi strużkami bólu i smutku. Nic nie potrafiło ich powstrzymać...

Jezu! Boże drogi. Chryste!...

Świat zawirował nagle, rozpryskując się na tysiące niechcianych kawałeczków strachu i rozpaczy. Rozpadł się. Zawalił i runął jakby był domkiem z kart. Jakby chciał w jednej chwili przemienić wszystko w bezbrzeżny ocean smutku... Objąłem ją tuląc do siebie. Próbowałem otrzeć łzy. Całowałem i przytulałem ponownie. Jej ciałem wstrząsał nieustanny, trudny do zniesienia żal...

Od tego czasu minęło wiele lat a ja nadal, gdy pomyślę o tamtych chwilach, nie umiem wyzbyć się wrażenia, że los swoim okrucieństwem potrafi nieomal zabić. Rozkrwawić serce tak mocno, że zadana niespodziewanie rana, nigdy się nie zabliźni, choćbyśmy nie wiem jak pragnęli zapomnieć o niej. Gdzieś tam na dnie duszy, w jakichś mrocznych zakamarkach to jest i pozostanie na zawsze jak tragedia, ruiny czegoś pięknego, co było mi dane i co właśnie wtedy utraciłem na zawsze, nieodwracalnie, w sposób tak straszliwie nieprzewidywalny i bezwzględny...

Staliśmy na smutnym szarym peronie WESTBAHNHOF. Staliśmy objęci, zagubieni, pełni przerastającego nas smutku... Pociąg z hałasem wtoczył się na peron. Długi, szary, niechciany i groźny wąż wagonów... Każda sekunda była w tym czasie pragniona, trudna, jeszcze pełna ciepła i miłości, tego wszystkiego co razem przeżyliśmy a co za chwilę mieliśmy utracić...

Joanna obejmowała mnie a ja ją, jakbyśmy chcieli przekazać sobie to ulotne ciepło, bicie naszych serc, gorączkę wszystkich nocy i cudowne światło poranków, których było tak wiele i tak mało...

Z wagonu, wyciągnęła jeszcze do mnie przez okno swoje piękne ręce. Te dłonie, które tyle razy całowałem, których ciepło i delikatność przez tyle szaleńczych nocy czułem na swoim ciele... Trzymaliśmy się z wszystkich sił, do momentu gdy pociąg ruszył i rozłączył nieubłaganie to, co nam dał w przypływie dobroci i odbierał teraz z jakąś niezrozumiałą zawiścią...

Widzę do dziś wychyloną, zapłakaną i tak mi bliską, twarz dziewczyny. Dziewczyny, która poza niewyobrażalną i bezbrzeżną radością, obdarzyła mnie cudownym, niepowtarzalnym sercem, pełnym miłości i oddania. Widzę ją jak odjeżdżając w inny, nieznany świat, macha do mnie, rozpaczliwie i tęsknie z niezapomnianym bólem w oczach. Widzę wciąż jej wyciągniętą dłoń, która gdzieś tam znikła za zakrętem dworca... Za zakrętem piękna... Za zakrętem życia... (c.d.n.)

errad : :
wrz 20 2005 PAWEŁ.
Komentarze: 18

Przyjechał do Wiednia parę dni wcześniej ode mnie. Niewysoki, szczupły, trochę kanciasty, do tego małomówny i nieufny. Przypominał raczej chłopa rozcierającego w dłoniach ziarno, niż kogoś, kto już wybudował dom, obdarzył żonę (zawsze pachnącą drogimi perfumami, ubraną w ciuchy z “Pewexu” i mówiącą dziwacznym językiem, który miał podkreślać jej elokwencję) dwojgiem dzieci, nie martwiąc się o wykształcenie ani o nic innego, poza chęcią posiadania jak największej ilości pieniędzy. Gdy się odzywał, nieskładne zdania chropawo wydobywały się z jego ust, ocienionych śmiesznym, niechlujnym wąsem. Wiecznie rozwichrzone, czarne, proste włosy, dopełniały obrazu, tworząc postać jakby nie pasującą do tego, kipiącego życiem a dla niego obcego, świata. Tu żył dniem dzisiejszym a dewizą każdego dnia (zapewne najbardziej uroczą) były skrzętnie odkładane do portfela szylingi.

Po wypadku w Krems, kiedy już zrozumiał, że nie ma nogi, że na zawsze pozostanie kaleką, zamknął się jeszcze bardziej w sobie. Moje odwiedziny w szpitalu traktował jako coś mu należnego i przysługującego z racji zaniedbań opatrzności, która miała nad nim czuwać a tak srodze go skrzywdziła...

Rehabilitował się bardzo długo. Zgodnie z harmonogramem powypadkowym, ustalonym przez szpital, odbywał kilkumiesięczne zabiegi w jakimś ośrodku sportowym pod Wiedniem. Potem chodził na różnego rodzaju ćwiczenia, masaże i zajęcia terapeutyczne, które miały go dostosować do życia, ale czyniły chyba w nim, więcej szkody niż pożytku... Do tego wizyty u chirurga i adwokata, dopełniały całości. Widziałem, że ma tego wszystkiego dość.

A jednak w gruncie rzeczy dysponował sporą ilością wolnego czasu, szczególnie popołudniami... Wałęsał się po Wiedniu samotnie, jakimiś swoimi ścieżkami, o których nie miałem najmniejszego pojęcia. Przepadał gdzieś na wiele godzin, a po powrocie, odpinał “nogę”, siadał przy oknie i gapił się godzinami na pustą ulicę. Jakby robił nieustanny rachunek sumienia. Jakby rozpamiętywał po tysiąckroć, to co było już przeszłością... Książki, gazety, czasopisma, były nie dla niego. Nie interesowała go ani polityka ani literatura, ani telewizja...

Jednak od pewnego czasu zrobił się nerwowy. Nie sypiał po nocach, łaził po pokoju, albo zamykał się w kuchni, jakby coś go dręczyło... Nie próbowałem interweniować ani nakłaniać go do jakichkolwiek wyjaśnień, w czym tkwi problem. Czekałem. Znałem go już na tyle i wiedziałem, iż najpierw to “coś musi przetrawić w sobie. Zanalizować na swój rozum i po swojemu...

Któregoś razu, gdy byliśmy już w łóżkach a ja prawie zasypiałem, zapytał:

Śpisz? Nie. Nie śpię. A co się dzieje? W sobotę przyjedzie Ela... W porządku. Nie martw się, pomieszkam na ten czas u Ryśków..
Byłem pewien,

że to oto chodzi.

Wiesz, chciałem właśnie, żebyś był z nami.

Oniemiałem. Co jest grane? Co on kombinuje.

Na pewno? – Zapytałem zdziwiony. Wiesz mam problem... – Umilkł...

Jaki znowu problem. Urwało mu przecież tylko nogę. Reszta i “to to” według mnie powinna być w porządku... Wiercił się przez dłuższą chwilę na łóżku, które pojękiwało na wszystkie dziwaczne sposoby... Nie odzywałem się...

Śpisz już? Nie... Wiesz byłem na Prater i tam była taka brama... Jaka znowu brama? Brama z napisem: “Girls”... I co dalej? “Gupka” udajesz? Przecież wiesz co?

Jasne, że wiedziałem, ale jeszcze nie kojarzyłem sobie związku, między przyjazdem Eli a jego wizytą u “dziewczynek”.

Leczę się!

W tym momencie odechciało mi się spać. Rany! Coś załapał i nie wspomniał wcześniej o tym ani słowem... Byłem i wściekły, poruszony i wystraszony nie na żarty.

Słuchaj. Powinieneś mi do cholery powiedzieć o tym wcześniej. Wleczesz coś za sobą i siedzisz cichutko, jakby to był katar... Lekarz powiedział, że to jest niegroźne dla domowników. Nie zarazisz się. Dostaję już od tygodnia zastrzyki...

Czułem zbierającą w sobie złość...

Nie mogłeś wytrzymać, czy co. Co cię napadło, żeby tam poleźć. Jasna dupa, ty jesteś nie normalny. Zlasował ci się mózg od tego uderzenia, czy co?

Milczał...

To co? Zostaniesz z nami? I co mam powiedzieć Eli, że masz grypę i dlatego musisz spać w oddzielnym łóżku. Jak ty to sobie wyobrażasz? Ela słucha się tylko ciebie... Proszę...

Za nic nie mogłem sobie przypomnieć, jak tego typu rzeczy są przenoszone, czy tylko drogą płciową czy może i inaczej. Mąż mojej siostry był ginekologiem i pewno gdzieś tam rozmawialiśmy o tego typu przypadłościach, ale jako że dyskusje były prowadzone w konwencji “akademickich”, nic z tego nie zostało w moich szarych komórkach.

Paweł... Od kiedy to masz? Od dziesięciu dni.

No nie. Pewno, gdyby nie przyjazd Eli, nigdy bym się o tym nie dowiedział. Czułem się jak ktoś walnięty w tym momencie między oczy. Nie umiałem myśleć, nie wiedziałem co robić i miałem tego wszystkiego powyżej uszu... Kiedy już trochę oprzytomniałem. Zapytałem:

Co dokładnie powiedział ci lekarz. Nie wszystko zrozumiałem...

Cholera, cholera cholera... Idiota, łazęga, gówniarz i głupek... Skończony dureń. A niech to wszyscy diabli...

Słuchaj, powiedz Eli, że to coś zakaźnego. Że byłeś u lekarza i że on zalecił całkowitą separację... Odpieprz się. Nie dość, że narobiłeś świństw, to jeszcze wplątujesz mnie w jakieś swoje machinacje...

Przez dłuższy czas panowała ciężka cisza... Przerywana tylko od czasu do czasu pojękiwaniem jego łóżka...

No to co... Zostaniesz na ten tydzień z nami? Zostanę. Jesteś w porządku. Ale ty nie. Po cholerę tam lazłeś. Przecież wiedziałeś, że Ela przyjedzie... Nie wiem... Podkusiło mnie... Ty masz dziewczynę
, a ja...

Byłem z nimi przez calutki tydzień i do dziś czuję niesmak tamtych dni. Ela wyjechała po siedmiu dniach, nawet nie zdając sobie sprawy co jej groziło i przed czym została uchroniona...

Wiesz... Pan Bóg mnie chyba pokarał z tą nogą... I z tą chorobą...

       - Pan Bóg? Paweł, nie gniewaj się. Ty jesteś większy głupek niż ktokolwiek by pomyślał...

errad : :