Archiwum 03 października 2005


paź 03 2005 DZIWY...
Komentarze: 17

Kamienica była zwyczajna i nie wyróżniająca się niczym szczególnym, spośród innych domów. Trzypiętrowa, z poszarzałą elewacją, wciśnięta między dwa inne, wyższe budynki, ni to secesyjne ni nijakie, stanowiła jakby fragment monolitu lewej części ulicy. Wysoka, dwuskrzydłowa brama otwierała się nieco ciężko, pojękując na nie oliwionych od dawna zawiasach. Za bramą, przestronna sień i czyste schody wijące się spiralnie ku górze.

Wchodząc do mieszkania, zaskakiwał ślicznie urządzony przedpokój, pachnący tymiankiem, schludny, choć odrobinkę staroświecki. Drzwi na prawo wiodły do właścicieli, zaś na lewo wchodziło się do naszych lokalików, które gospodarze wynajmowali za pośrednictwem Ibuszu, turystom.

Myślę, że projektując tą część domu, domorosły architekt nie stronił od alkoholu, bo na tak kuriozalne rozwiązania chyba nikt na trzeźwo by nie wpadł. A więc, najpierw pierwszy pokój, podłużny z dwoma tapczanami po obu stronach, centralnie ustawionym stołem okolonym trzema krzesłami i stojącą pod oknem lampą. Następnie drzwi i łazienka. Staromodna, z piecem na drewno, poszarzałą emalią wanny i ogromną umywalką, nad którą dominowało szlifowane lustro. Dalej znowu drzwi a za nimi mój pokoik. Łóżko wypiętrzone pościelą i przykryte ludową kapą. Malutki stolik, jedno krzesło i landszaft na ścianie w ładnie rzeźbionej, złoconej ramie. Eh... Brak słów.

Ewa ze starszą panią z Wrocławia mieszkała w tym pierwszym. W drugim ja sam, jako że z uwagi na nieparzystość pań i panów a zarazem przypadkowość szczęścia, dostąpiłem zaszczytu przyznania mi “jedynki”.

Gdy weszliśmy do środka, pani Karolina spała. Ewa stanęła obok łóżka tak, że musiałem przecisnąć się między nią a stołem, by przejść do swojego pokoju. W nikłym świetle nocnej lampki wyglądała ciepło i tajemniczo... Szepnąłem: “Dobranoc” i leciutko musnąłem jej policzek wargami w przyjaznym pocałunku...

Rozbierając się myślałem jak zaskakująco naszym życiem rządzi przypadek. Nie widziałem jej od odległego czasu ukończenia szkoły, szalonych prywatek na Grottgera i tych smażonych na tony placków ziemniaczanych, którymi razem z Haliną ratowały nam życie w trudnych czasach pustych kieszeni.

I oto los a może przypadek sprawił, że po wielu latach, wylądowaliśmy na dwutygodniowej wycieczce w Budapeszcie. Gdy jechaliśmy autokarem opowiadała mi o swoim stypendium we Francji o nieudanym małżeństwie, rozwodzie, powrocie do kraju. O dniach pięknych i smutnych, o starych dobrych czasach... Szkolne marzenia, plany i cele... Jak niewiele z nich udaje się urzeczywistnić. Jak łatwo rozpraszają się w zwyczajnej codzienności, gubiąc pierwotny, młodzieńczy sens, w szeleście spadających z kalendarza kartek, zamienianych nieubłagalnie w upływ tygodni, miesięcy i lat...

Otworzyłem drzwi do łazienki. Musiałem wziąć natrysk po tej burzliwej nocy,- pełnej niespodzianek i przeżyć, które tak głęboko i na wiele lat wryły się w naszą pamięć... Oniemiałem! W wannie stała Ewa. Naga, wysmukła, połyskująca w strumyczkach wody, spływającej między piersiami, po brzuchu, po udach... Opuściła “słuchawkę” prysznicu ku dołowi i spojrzała na mnie w taki sposób, że poczułem jak serce wyskakuje mi z piersi... Zrobiła jakiś niedostrzegalny gest, jakby usuwając się nieco do tyłu, jakby zapraszający, w pełni naturalny, kobiecy, piękny... Chyba ostatnią, jeszcze funkcjonującą szarą komórką pomyślałem, że projektowanie wnętrz po pijaku, ma jednak swoisty urok...Wszedłem do środka, z kolorowym ręcznikiem, który zsunął mi się z ramienia, upadając tuż przy wannie... (c.d.n.)

errad : :