Archiwum styczeń 2006, strona 1


sty 13 2006 ATARAKSJA.
Komentarze: 24

Gdy szedł pierwszy raz do szkoły, był onieśmielony i zdenerwowany. Nie wiedział przecież, że od tego dnia, od tego momentu wszystko to, czym dotychczas żył, będzie inne... W jakiś tam sposób bał się też swojej inności, bo wtedy jeszcze dosyć wyraźnie utykał a garnitur, w który go ubrano obnażał tą inność. Z całych sił walczył o długie spodnie i niestety przegrał tą walkę. Te, w które był ubrany kończyły się przed kolanem, co budziło jego uzasadniony niepokój, ale nic już nie mógł zrobić.

Uczył się znakomicie. Właściwie mógł z powodzeniem opuścić dwie pierwsze klasy, bo rozpoczynając naukę umiał już i pisać i całkiem dobrze czytać. Zawdzięczał to całkowicie swojej starszej o dwa lata siostrze, własnemu uporowi i ciekawości. Pisane przez niego litery były równe, schludne i nieomal wzorowe. Gdy kazano mu czytać, czytał płynnie, bez jąkania się i bez sylabizowania, czym wprawiał w zdumienie nauczycieli. Na lekcjach czuł się swobodnie i pewnie. Jednak przerwy były udręką. Nieśmiały, stroniący od innych, całkowicie samotny, czuł się zgubiony. Zazdrościł chłopcom grającym w piłkę, wokół których gromadził się zawsze tłumek chichoczących dziewczyn... Kiedyś, w drugiej czy trzeciej klasie chciał z nimi zagrać, ale został wyśmiany. Ty z tym kulasem chcesz grać w piłkę. Ha, ha, ha, patrzcie tylko... Nie słyszał co było dalej. Zawstydzony i zaczerwieniony po same uszy, schowsię w najdalszej części boiska za rozłożystym krzewem głogu, gdzie miał swój azyl. Niestety często był obiektem okrutnych żartów, docinków i wyzwisk. Celował w tym Bodzio; dominujący, samozwańczy przewodnik klasy, który nigdy nie przepuścił okazji by nazwać go nieudacznikiem, kuternogą czy koślawcem... Czerwienił się wtedy, milkł i usuwał się w najdalszy kąt... Nie wiedział dlaczego tak jest. Wstydził się sam siebie...

Któregoś razu miarka się jednak przebrała. Gdy szedł między rzędami ławek, Bodzio podstawił mu nogę i równocześnie pchnął w plecy. Runął z hałasem między krzesła, rozcinając czoło. Chi, chi, chi... Naucz się chodzić, ty koślawa niedołęgo. Krew uderzyła mu do głowy. Wygramolił się zza powywracanych krzeseł. Wstał. Strużka krwi przesłaniała mu oko.

Co chcesz się bić zdechlaku. No dalej... Uderz mnie... – Bodzio wyższy od niego o pół głowy i znacznie lepiej zbudowany, uśmiechał się ironicznie. Tak. Po lekcjach będę czekał na ciebie przy “schodach do nieba”.

Zadzwonił dzwonek. Szybko podszedł do swojej ławki ocierając krew z czoła. Był zdenerwowany i wystraszony tym co się stało. Widział jak wszyscy ukradkiem spoglądają na niego, odwracając co chwilę z niedowierzaniem głowy... (c.d.n.)

errad : :
sty 12 2006 KSIĘŻYCOWY PYŁ.
Komentarze: 14

Kiedy się urodził, świat był wstrząsany historycznymi zmianami, jakby nagle pozbawiony grawitacji, zgorączkowany i pękający na strzępy... Najpierw cisza a potem krzyk. Bo przecież tak jest od zarania...

Mały mieszczański domek, gdzieś na obrzeżach kraju, gdzie życie zaznaczały tylko czyjeś dłonie, beznamiętnie zrywające co wieczór jedną kartkę z kalendarza. Gdzie o świcie słońce najpierw oświetlało drewnianą wieżyczkę kościoła a potem, wznosząc się ociężale, zaglądało do kołyski stojącej tuż przy oknie... Leżał tam, niczym mały okruszek życia, czyjeś uniesienie i przyszłe pragnienia. Bezbronny, kochany, zagubiony i w czasie i przestrzeni...

Parę lat później los rzucił go o setki kilometrów od tego miejsca, którego nigdy nie poznał, a które do dziś jest jakąś wewnętrzną tęsknotą by tam pojechać, zobaczyć, poczuć smak powietrza, którym wtedy zachłysnął się po raz pierwszy...

Miał już pięć lat, ale nie umiał chodzić. Pełzał po ziemi z przykurczoną jedną nogą, która w okresie niemowlęctwa została wytrącona ze stawu, gdy matka w pośpiechu uciekała przed nagłym niebezpieczeństwem... Nie poszła potem do lekarza, bo nie było tam żadnych doktorów ani szpitala. Teraz był dla rówieśników obiektem ich naturalnego, nieświadomego okrucieństwa, przedmiotem nieustannych kpin i wyzwisk. Jeszcze tego nie rozumiał. Nie wiedział dlaczego tak się dzieje i reagował albo bezradnym uśmiechem albo płaczem. Zresztą i jednym i drugim nikt się nie przejmował...

A jednak babcia, ten najukochańszy naówczas człowiek, który tak często stawał w jego obronie, ocierał zasmarkany nos i łzy... Ta babcia, której zapach niósł jakiś odległy, matczyny posmak i zagubione już gdzieś ciepło, postanowiła o niego walczyć, wydeptując ścieżki po urzędach i szpitalach, by z czasem doprowadzić do operacji...

Gdzieś tam w pamięci majaczy odległy obraz jakiegoś korytarza wyłożonego brązowo białą glazurą, torsje, płacz... Tych operacji miało być trzy. Pamiętał jednak tylko fragmenty tej pierwszej. Druga została bezpowrotnie zatarta a trzeciej nie było. Ale wtedy jechał już do domu. Ktoś niósł go na rękach, przez ten mroczny korytarz, pełen niezidentyfikowanych zapachów. Korytarz połyskujący obrzydliwymi kafelkami, dźwięczący tupotem wielu kroków i pobrzmiewający odległym krzykiem... Potem znowu paroletnia luka aż do momentu, kiedy zrobił samodzielnie pierwszy krok... (c.d.n.)

errad : :
sty 05 2006 NA PEWNO...
Komentarze: 17

Na pewno niedługo się pojawię...

A wszystkim, którym nie mogłem złożyć życzeń Świąteczno-Noworocznych (z uwagi na złośliwość przedmiotów martwych) życzę:

pięknych chwil, miłych i niezwyczajnych dni, cudownych tygodni, niezapomnianych miesięcy

i najwspanialszego ze wszystkich, Nowego 2006 Roku... KOCHAM WAS!

errad : :