Najnowsze wpisy, strona 25


wrz 23 2005 EPILOG.
Komentarze: 18

“Miejsca, któreśmy znali, należą nie tylko do świata przestrzeni, w który wstawiamy je dla większej wygody. Były one jedynie cienką warstwą pośród ciągłości wrażeń tworzących nasze ówczesne życie; wspomnienie jakiegoś obrazu jest jedynie żalem za pewną chwilą; i domy, drogi, aleje są ulotne, niestety jak lata.” (M. Proust “W stronę Swanna”)

Przyjeżdżając do Wiednia, Joanna zostawiła za sobą nieudane małżeństwo, z człowiekiem, który nie mógł, bądź nie umiał wyzwolić się od nałogowego alkoholizmu. Zostawiła też pod opieką mamy i siostry dwuletniego synka,- najpiękniejszą nutkę jej trudnego, zawiłego życiorysu. Zostawiała mroczne dzieje swojego życia, które nauczyło ją nieufności i niewiary towarzyszącej zda się jak cień każdej chwili i wszystkim minionym dniom, niczym nieuchronna beznadzieja losu, od której nie mogła się oderwać. Tego losu, który dotykał ją w każdym momencie, w każdej sekundzie i we wszystkich latach, z niespotykaną zawziętością, obdarzając sowicie, w zamian za daną urodę, samymi przeciwnościami, pełnymi mniejszych i większych tragedii.

To tu w Wiedniu, kiedy już się otworzyła, kiedy na nowo zaufała, powrócił na jej piękną buzię uśmiech, okraszając ją tymi cudownymi promyczkami odzyskanej nadziei i miłości. Miłości w którą tak bezgranicznie uwierzyła całym swoim sercem, dając w zamian to, co było w niej najpiękniejsze...

Nieraz zaskakiwała mnie swoją dziecięcą wręcz radością z rzeczy małych, które jak perełki potrafiła wyłapywać ze zwyczajnej codzienności. Ciągle widzę jej uśmiech kiedy patrzyła z niedowierzaniem, że te kwiaty, które przyniosłem, są dla niej: “Jakie piękne” mówiła... “To dla mnie? Naprawdę dla mnie?” I przytulała się impulsywnie, cudownie, dziecięco, z tą niepowtarzalną, jedyną w swoim rodzaju, tkliwością... Ten szczery zachwyt i tą tkliwość lubiłem w niej najbardziej.

Leżą przede mną dwie kartki papieru, dwa listy, z których tak naprawdę tylko jeden jest do mnie. Ten pierwszy, od siostry, został przez nią zapomniany i pozostawiony, jak cień nagłego, niechcianego wyjazdu. Drugi, pełen miłości, tchnący beznadzieją, był już adresowany do mnie.

“...Jedyny. Pokazałeś mi życie tak piękne jak sen, jak marzenia, które się ziściły, a których nigdy nie zapomnę...” I parę linijek niżej, już spokojniej, jakby po ochłonięciu, po wyrzuceniu z siebie nagłego uniesienia: “...Nie wyjechaliśmy do Australii i nigdy już nie wyjedziemy... Nie chciałeś zresztą tego, a ja nie umiałam Cię przekonać... Widocznie nie było to nam pisane. Bezmiar szczęścia jakie mi dałeś, jest jednak piękniejszy niż odległy kontynent, bo to szczęście jest we mnie i nigdy nikt już mi tego nie odbierze...

Muszę Ci jednak napisać także o sprawie najtrudniejszej. Myślę, że tylko Ty potrafisz to zrozumieć... Wiem, że zranię Cię tym straszliwie, ale muszę być wobec Ciebie bezgranicznie szczera tak samo jak bezgraniczna jest moja miłość, która nigdy nie zgaśnie, płonąc tym jedynym niezapomnianym pięknem w moim sercu. W sercu, które Ci oddałam na zawsze, bo nikt inny w moim życiu, nigdy, przenigdy nie potrafił go tak cudownie zrozumieć, ująć i utulić. Dałeś mi szczęście o jakim nawet nie marzyłam i nie wiedziałam, że istnieje. Dałeś mi coś, co pozwala mi żyć inaczej i wbrew wszystkiemu, piękniej. Jest mi tak trudno i tak źle... Rozumiem doskonale co robię, bo robię to świadomie... I wiem, i zdaję sobie z tego doskonale sprawę, że moje życie w tym momencie się skończyło, że mam przed sobą już tylko egzystencję...

Wróciłam do męża... Wróciłam nie dlatego, że coś do niego czuję, że on coś zrozumiał, że się zmienił... Nie! Byłam zmuszona zrobić to co zrobiłam, bo zostałam bez żadnego oparcia, bo mam także synka, którego kocham i który potrzebuje mojej miłości i opieki, bo nie potrafię samodzielnie żyć w kraju tak dla mnie nieprzyjaznym.

Wyrzucono mnie z pracy, odmówiono paszportu i odebrano najzwyczajniej możliwość normalnego życia. Nie tłumaczę się i nie bronię siebie... Wiem, że to co robię jest straszliwe, trudne i niepojęte... Jednak z całego, tak kochającego Cię serca, proszę: Zrozum! Zrozum mnie i wybacz! To była ostateczność, przed którą broniłam się ze wszystkich sił. Ostateczność, która Ciebie rani a mnie zabija. Boże, wybacz mi! Jestem pewna, że kochasz mnie nadal tak jak ja Ciebie...

Kochany nie wymazuj mnie ze swego życia... Zrób to dla nas obojga, dla nas takich, jakimi byliśmy tam w Wiedniu, kiedy czerpaliśmy garściami szczęście. Wiedeń dał mi Ciebie, a Ty pozwoliłeś mi poznać prawdziwy smak życia, dając najprawdziwszą, najpiękniejszą z możliwych, miłość...

Kocham Cię i nigdy już nie będę umiała pokochać nikogo innego... Twoja na zawsze... Joanna”.

Wyjechałem z Wiednia na trzynaście dni przed stanem wojennym. Wyjechałem wbrew namowom Ryśka, Anny, Herr Brugerra i wszystkich przyjaznych mi ludzi. Tu nie mogłem już żyć... Ten etap mojego życia, został zamknięty na zawsze... wpisując się w pamięci wieloma trudnymi, pięknymi i niezapomnianymi chwilami. Jest jednak i pozostanie we mnie niczym dźwięk skrzypcowej struny, zachowany gdzieś na dnie serca...

(Parę lat później byłem przez dwa tygodnie w Krakowie. Nie odszukałem jednak Joanny. Bo i cóż moglibyśmy sobie powiedzieć...).

errad : :
wrz 22 2005 JESIEŃ...
Komentarze: 15

Niedziela była szara i dżdżysta. Szedłem bez celu pustym nabrzeżem Alte Donau wzdłuż Laberlweg. Nie chciałem wracać do domu. Nie chciałem iść do nikogo i nie chciałem być sam. Nie chciałem nic... Nie była mi potrzebna żadna droga, prócz tej do nikąd...

Chłodny, listopadowy wiatr smagał mi policzki, po których spływały co i rusz kropelki deszczu, jak paciorki bólu, jak łzy jesieni, jak zbyt trudny żal... “Kochany, jedyny i tylko mój... Tak tęsknię za Tobą. Tak bardzo chciałabym byś znów mnie przytulił...”. Kołatanie serca i pustka trudna, niepojęta, straszliwa w swojej obojętności. Jeden dzień, jedno wydarzenie, jakaś chwila, jakieś potknięcie losu, sprawia, że spadamy obijając się i raniąc boleśnie o kanty życia. Że nie umiemy się podnieść, bo nie chcemy, bo i po co. Nie umiemy zrozumieć, wyjaśnić sami sobie ani pojąć, że coś tracimy na zawsze, bezpowrotnie i nieodwracalnie. Kocham Cię tak bardzo i tak straszliwie pragnę. Nie umiem żyć, nie umiem spać, nie umiem nic... Bez Ciebie moje życie jest jednym, ogromnym smutkiem. Gdy nie ma Cię przy mnie – ja nie istnieję...” Patrzyłem na Dunaj, pomarszczony wiatrem, nierealny i obojętny. Na nagie gałęzie drzew, odarte z liści. Na pustą ulicę, którą przemykali zziębnięci przechodnie, śpiesząc do ciepłych domów... “Moja prośba o paszport została odrzucona. Nie przyjadę na gwiazdkę...

Stałem na moście szarpany podmuchami gwałtownego wiatru, jakby zawieszony między niebem a ziemią. Jedno i drugie było martwe, ołowiane i nierealne...

Alfa Centauris, najbliższa ziemi gwiazda a jednak dzielą ją od nas setki lat świetlnych... (c.d.n.)

errad : :
wrz 21 2005 EDEN I LOS...
Komentarze: 13

       * * *

Twoje rzęsy

Oczy

I włosy

Za moje życie

I bukiecik konwalii

W kropelkach rosy

 

W niebie jest pięknie. Wszystko jest tam cudowne. Widzisz to co chcesz widzieć. Widzisz i błękit i obłoki i ciepło słońca i rozśpiewane ptaki i łąki usiane kwiatami, które radują oczy różnobarwnymi kolorami... Pobrzmiewa tam cudowna muzyka, wypełniająca nieustannym koncertem serca, pełne radości, zachwytu i bezmiaru szczęścia. Tam nikt nie wie czym są łzy, smutki czy tęsknoty. Tam ogromny wszechświat jest twój i tylko tam jesteś pewien, że tak będzie wiecznie, na zawsze... Że te chwile są nieskończonością, że nic nigdy ci ich nie odbierze. Bo przecież to jest twoje niebo i twoje miejsce, którego tak długo szukałeś...

To cudowne niebo było na Thimiggasse, w dwóch pokoikach, w których mieszkałem z Joanną. Piękno tamtych dni, chwil, tygodni i miesięcy otulało nas, jakbyśmy byli wybrańcami. Jakbyśmy byli dwojgiem ludzi, którym świat chciał pokazać swoje dobro i wszystkie jego odcienie. Jakby wcześniejsze życie było zamierzonym trudem, by potem mocniej odczuwać to, czym zostaliśmy obdarowani.

Niestety każda, najpiękniejsza nawet chwila z bezmiaru chwil, mija... Kiedyś przecież musi się skończyć, choćbyśmy nie wiem jak pragnęli by trwała. Żeby pozostała w nas i z nami. By nigdy nie minęła. Los jest nieprzewidywalny. Z równą łatwością może coś dać i odebrać. Jakby mówił: Widzisz ile jest możliwości. Dałem ci to, bo chciałem byś wiedział, że to istnieje, ale nie mogę dawać ci tego w nieskończoność. Muszę dać też to i innym ludziom. A mam tego mało, więc muszę i dawać i zabierać...

Kiedy wróciłem tego dnia do domu, Joanna siedziała zasępiona, pełna smutku, z zaczerwienionymi oczami, z których co i rusz jak kropelki żalu spływały po policzkach łzy. Na stole leżała rozerwana koperta a obok niej bielał arkusik zapisanego pochyłym pismem papieru...

Przeczytaj... – Powiedziała to takim głosem, że serce mi zamarło.

Kochana Joasiu. Stało się coś strasznego. Mama miała wczoraj atak serca. Pomimo natychmiastowej pomocy, niestety nie dało się jej uratować. Zmarła w drodze do szpitala. Wszyscy jesteśmy wstrząśnięci tą nagłą i niespodziewaną śmiercią. Była taka dobra i taka szczęśliwa Twoim szczęściem. Nic nigdy nam już jej nie zastąpi. Nie umiem nic więcej napisać, bo pęka mi serce. Pogrzeb odbędzie się w poniedziałek... Twoja kochająca Cię zawsze siostra. Iwona.

To było jak grom z jasnego nieba. W jednej chwili mój świat się zawalił. Joanna siedziała nieruchomo. Łzy toczyły się po jej policzkach, nieprzebranymi strużkami bólu i smutku. Nic nie potrafiło ich powstrzymać...

Jezu! Boże drogi. Chryste!...

Świat zawirował nagle, rozpryskując się na tysiące niechcianych kawałeczków strachu i rozpaczy. Rozpadł się. Zawalił i runął jakby był domkiem z kart. Jakby chciał w jednej chwili przemienić wszystko w bezbrzeżny ocean smutku... Objąłem ją tuląc do siebie. Próbowałem otrzeć łzy. Całowałem i przytulałem ponownie. Jej ciałem wstrząsał nieustanny, trudny do zniesienia żal...

Od tego czasu minęło wiele lat a ja nadal, gdy pomyślę o tamtych chwilach, nie umiem wyzbyć się wrażenia, że los swoim okrucieństwem potrafi nieomal zabić. Rozkrwawić serce tak mocno, że zadana niespodziewanie rana, nigdy się nie zabliźni, choćbyśmy nie wiem jak pragnęli zapomnieć o niej. Gdzieś tam na dnie duszy, w jakichś mrocznych zakamarkach to jest i pozostanie na zawsze jak tragedia, ruiny czegoś pięknego, co było mi dane i co właśnie wtedy utraciłem na zawsze, nieodwracalnie, w sposób tak straszliwie nieprzewidywalny i bezwzględny...

Staliśmy na smutnym szarym peronie WESTBAHNHOF. Staliśmy objęci, zagubieni, pełni przerastającego nas smutku... Pociąg z hałasem wtoczył się na peron. Długi, szary, niechciany i groźny wąż wagonów... Każda sekunda była w tym czasie pragniona, trudna, jeszcze pełna ciepła i miłości, tego wszystkiego co razem przeżyliśmy a co za chwilę mieliśmy utracić...

Joanna obejmowała mnie a ja ją, jakbyśmy chcieli przekazać sobie to ulotne ciepło, bicie naszych serc, gorączkę wszystkich nocy i cudowne światło poranków, których było tak wiele i tak mało...

Z wagonu, wyciągnęła jeszcze do mnie przez okno swoje piękne ręce. Te dłonie, które tyle razy całowałem, których ciepło i delikatność przez tyle szaleńczych nocy czułem na swoim ciele... Trzymaliśmy się z wszystkich sił, do momentu gdy pociąg ruszył i rozłączył nieubłaganie to, co nam dał w przypływie dobroci i odbierał teraz z jakąś niezrozumiałą zawiścią...

Widzę do dziś wychyloną, zapłakaną i tak mi bliską, twarz dziewczyny. Dziewczyny, która poza niewyobrażalną i bezbrzeżną radością, obdarzyła mnie cudownym, niepowtarzalnym sercem, pełnym miłości i oddania. Widzę ją jak odjeżdżając w inny, nieznany świat, macha do mnie, rozpaczliwie i tęsknie z niezapomnianym bólem w oczach. Widzę wciąż jej wyciągniętą dłoń, która gdzieś tam znikła za zakrętem dworca... Za zakrętem piękna... Za zakrętem życia... (c.d.n.)

errad : :
wrz 20 2005 PAWEŁ.
Komentarze: 18

Przyjechał do Wiednia parę dni wcześniej ode mnie. Niewysoki, szczupły, trochę kanciasty, do tego małomówny i nieufny. Przypominał raczej chłopa rozcierającego w dłoniach ziarno, niż kogoś, kto już wybudował dom, obdarzył żonę (zawsze pachnącą drogimi perfumami, ubraną w ciuchy z “Pewexu” i mówiącą dziwacznym językiem, który miał podkreślać jej elokwencję) dwojgiem dzieci, nie martwiąc się o wykształcenie ani o nic innego, poza chęcią posiadania jak największej ilości pieniędzy. Gdy się odzywał, nieskładne zdania chropawo wydobywały się z jego ust, ocienionych śmiesznym, niechlujnym wąsem. Wiecznie rozwichrzone, czarne, proste włosy, dopełniały obrazu, tworząc postać jakby nie pasującą do tego, kipiącego życiem a dla niego obcego, świata. Tu żył dniem dzisiejszym a dewizą każdego dnia (zapewne najbardziej uroczą) były skrzętnie odkładane do portfela szylingi.

Po wypadku w Krems, kiedy już zrozumiał, że nie ma nogi, że na zawsze pozostanie kaleką, zamknął się jeszcze bardziej w sobie. Moje odwiedziny w szpitalu traktował jako coś mu należnego i przysługującego z racji zaniedbań opatrzności, która miała nad nim czuwać a tak srodze go skrzywdziła...

Rehabilitował się bardzo długo. Zgodnie z harmonogramem powypadkowym, ustalonym przez szpital, odbywał kilkumiesięczne zabiegi w jakimś ośrodku sportowym pod Wiedniem. Potem chodził na różnego rodzaju ćwiczenia, masaże i zajęcia terapeutyczne, które miały go dostosować do życia, ale czyniły chyba w nim, więcej szkody niż pożytku... Do tego wizyty u chirurga i adwokata, dopełniały całości. Widziałem, że ma tego wszystkiego dość.

A jednak w gruncie rzeczy dysponował sporą ilością wolnego czasu, szczególnie popołudniami... Wałęsał się po Wiedniu samotnie, jakimiś swoimi ścieżkami, o których nie miałem najmniejszego pojęcia. Przepadał gdzieś na wiele godzin, a po powrocie, odpinał “nogę”, siadał przy oknie i gapił się godzinami na pustą ulicę. Jakby robił nieustanny rachunek sumienia. Jakby rozpamiętywał po tysiąckroć, to co było już przeszłością... Książki, gazety, czasopisma, były nie dla niego. Nie interesowała go ani polityka ani literatura, ani telewizja...

Jednak od pewnego czasu zrobił się nerwowy. Nie sypiał po nocach, łaził po pokoju, albo zamykał się w kuchni, jakby coś go dręczyło... Nie próbowałem interweniować ani nakłaniać go do jakichkolwiek wyjaśnień, w czym tkwi problem. Czekałem. Znałem go już na tyle i wiedziałem, iż najpierw to “coś musi przetrawić w sobie. Zanalizować na swój rozum i po swojemu...

Któregoś razu, gdy byliśmy już w łóżkach a ja prawie zasypiałem, zapytał:

Śpisz? Nie. Nie śpię. A co się dzieje? W sobotę przyjedzie Ela... W porządku. Nie martw się, pomieszkam na ten czas u Ryśków..
Byłem pewien,

że to oto chodzi.

Wiesz, chciałem właśnie, żebyś był z nami.

Oniemiałem. Co jest grane? Co on kombinuje.

Na pewno? – Zapytałem zdziwiony. Wiesz mam problem... – Umilkł...

Jaki znowu problem. Urwało mu przecież tylko nogę. Reszta i “to to” według mnie powinna być w porządku... Wiercił się przez dłuższą chwilę na łóżku, które pojękiwało na wszystkie dziwaczne sposoby... Nie odzywałem się...

Śpisz już? Nie... Wiesz byłem na Prater i tam była taka brama... Jaka znowu brama? Brama z napisem: “Girls”... I co dalej? “Gupka” udajesz? Przecież wiesz co?

Jasne, że wiedziałem, ale jeszcze nie kojarzyłem sobie związku, między przyjazdem Eli a jego wizytą u “dziewczynek”.

Leczę się!

W tym momencie odechciało mi się spać. Rany! Coś załapał i nie wspomniał wcześniej o tym ani słowem... Byłem i wściekły, poruszony i wystraszony nie na żarty.

Słuchaj. Powinieneś mi do cholery powiedzieć o tym wcześniej. Wleczesz coś za sobą i siedzisz cichutko, jakby to był katar... Lekarz powiedział, że to jest niegroźne dla domowników. Nie zarazisz się. Dostaję już od tygodnia zastrzyki...

Czułem zbierającą w sobie złość...

Nie mogłeś wytrzymać, czy co. Co cię napadło, żeby tam poleźć. Jasna dupa, ty jesteś nie normalny. Zlasował ci się mózg od tego uderzenia, czy co?

Milczał...

To co? Zostaniesz z nami? I co mam powiedzieć Eli, że masz grypę i dlatego musisz spać w oddzielnym łóżku. Jak ty to sobie wyobrażasz? Ela słucha się tylko ciebie... Proszę...

Za nic nie mogłem sobie przypomnieć, jak tego typu rzeczy są przenoszone, czy tylko drogą płciową czy może i inaczej. Mąż mojej siostry był ginekologiem i pewno gdzieś tam rozmawialiśmy o tego typu przypadłościach, ale jako że dyskusje były prowadzone w konwencji “akademickich”, nic z tego nie zostało w moich szarych komórkach.

Paweł... Od kiedy to masz? Od dziesięciu dni.

No nie. Pewno, gdyby nie przyjazd Eli, nigdy bym się o tym nie dowiedział. Czułem się jak ktoś walnięty w tym momencie między oczy. Nie umiałem myśleć, nie wiedziałem co robić i miałem tego wszystkiego powyżej uszu... Kiedy już trochę oprzytomniałem. Zapytałem:

Co dokładnie powiedział ci lekarz. Nie wszystko zrozumiałem...

Cholera, cholera cholera... Idiota, łazęga, gówniarz i głupek... Skończony dureń. A niech to wszyscy diabli...

Słuchaj, powiedz Eli, że to coś zakaźnego. Że byłeś u lekarza i że on zalecił całkowitą separację... Odpieprz się. Nie dość, że narobiłeś świństw, to jeszcze wplątujesz mnie w jakieś swoje machinacje...

Przez dłuższy czas panowała ciężka cisza... Przerywana tylko od czasu do czasu pojękiwaniem jego łóżka...

No to co... Zostaniesz na ten tydzień z nami? Zostanę. Jesteś w porządku. Ale ty nie. Po cholerę tam lazłeś. Przecież wiedziałeś, że Ela przyjedzie... Nie wiem... Podkusiło mnie... Ty masz dziewczynę
, a ja...

Byłem z nimi przez calutki tydzień i do dziś czuję niesmak tamtych dni. Ela wyjechała po siedmiu dniach, nawet nie zdając sobie sprawy co jej groziło i przed czym została uchroniona...

Wiesz... Pan Bóg mnie chyba pokarał z tą nogą... I z tą chorobą...

       - Pan Bóg? Paweł, nie gniewaj się. Ty jesteś większy głupek niż ktokolwiek by pomyślał...

errad : :
wrz 19 2005 NAD CHMURAMI.
Komentarze: 13

              * * *

Oto jesteś – drzewo

Nawet nie wierzba pochylona

Z bezradnymi witki w dół

Ani dąb obły mocarny i twardy

Drzewo chlorofilowe

Jako moje oczy

Którym przydana od dni paru zmyślność

Odnalazła piwniczną ostrość nadrdzewiałej piły

I choć żeś wymodlone przez ptaki w przystań

Dom

I posiadanie

Któregoś dnia dojrzysz mnie wreszcie

Idącego tą jedyną ścieżką ku tobie z żelazem

By odmienić pejzaż przydrożny

Po horyzont...

 

Pięknym niedzielnym popołudniem, pod koniec czerwca, wybraliśmy się we czwórkę do niezbyt odległej od Wiednia miejscowości (której nazwy już nie pamiętam) na zwiedzanie średniowiecznego zamczyska. Zrujnowana w części budowla, wyglądała imponująco. Wzniesiona na wzgórzu, z niebotycznie wysokimi murami obronnymi i strzelistymi wieżyczkami, przywodziła momentalnie na myśl mroczne dzieje tamtej epoki. Dobre kilka godzin łaziliśmy po krużgankach, stromych schodach, komnatach, wykuszach, lochach i kamiennych mrocznych korytarzach, zapominając o głodzie i zmęczeniu...

Wreszcie Ania powiedziała:

Mam dość. Jestem tak “uchodzona”, że jeżeli zaraz stąd nie wyjdziemy, będziecie musieli mnie nieść. - Tak na oko ważyła dobrze ponad osiemdziesiąt kilogramów. Ja chyba też już ledwo żyję. – Joanna była blad
a i przygaszona. Jej oczy ni to smutne, ni zamyślone nie straciły jednak blasku.

Wyszliśmy. Słońce buchnęło żarem. Oślepiło przyzwyczajone do półmroku oczy. Ruszyliśmy w stronę nieopodal zaparkowanych samochodów. Wyjęliśmy koce i dwa koszyki z jedzeniem. Nagrzana ziemia pachniała trawą, polnymi kwiatami i mleczem. Posiłek nas rozleniwił. Panowało milczenie, jakby każde z nas przeżywało jeszcze w sobie tą zaskakującą podróż w czasie...

Wyobrażacie sobie nas w tamtych czasach. – Rysiek uśmiechał się przekornie. W komnatach czy w lochach? W tym łożu pod baldachimem czułabym się zapewne doskonale, ale w tych mrocznych, oślizłych piwnicach... Brrr... – Ania nieomal zadrżała. To straszne. Ludzie zawsze oprócz piękna mieli w sobie tyle okrucieństwa... Mieli? – To pytanie rzucone jakby mimochodem przez Joannę uświadomiło nam, że złowróżbny, miniony czas krąży nadal po ziemi. Zmieniły się może tylko i w jakiś tam sposób, ucywilizowały metody. Dajmy temu spokój. Nie mam ochoty po tym wszystkim na polityczne dyskusje. – Ania spojrzała na nas iskrzącym się wzrokiem. W porządku. Poopalajmy się. Popatrzmy w błękit nieba, posłuchajmy brzęczenia owadów i śpiewu ptaków. – Dobrodusznym tonem Rysiek próbował załagodzić wywołany przez siebie temat. – Zdejmujemy koszule i piersi do słońca! Nie bądź taki mądrala. Wy tak, a my jak to mamy zrobić? Nie mamy opalaczy... Aniu, tu oprócz nas nie ma przecież nikogo... – Rysiek mrugnął do mnie porozumiewawczo. Jasne. W czym problem. – Poparłem go nieśmiało.

Zdjęliśmy koszule i ułożyliśmy się na wznak, czekając co będzie dalej. Dziewczyny patrzyły to na nas, to na siebie niezdecydowane. Pomimo, że południe dawno już minęło, słońce grzało niemiłosiernie...

A co tam...

Anna rozpięła bluzkę odrzucając ją po chwili na koc. Jej ogromny biust nieomal wylewał się ze stanika. Oboje byli podobnej postury przy tym, trudno byłoby ich zaliczyć do ludzi słusznej wagi. Joanna siedziała niezdecydowana, onieśmielona zaistniałą sytuacją. Nie mówiłem nic udając, że mam zamknięte oczy. Przez wąziutką szparkę widziałem doskonale jej wyprostowaną sylwetkę. Siedziała tuż obok mnie, dotykając swoim smukłym udem mojej nogi. Widziałem jak jej delikatne palce sięgnęły wreszcie, z wyczuwalnym wahaniem, pierwszego guziczka. Obróciła głowę i spojrzała na mnie. Potem odpięła drugi i... następny... Leżałem jak zaczarowany. Odgięła do tyłu ramiona i zsunęła ją delikatnym ruchem. Miała na sobie czarny, ekscytujący, cudownie pasujący do jej piersi stanik. Ułożyła się na boku, tyłem do tamtych dwojga. Jej jędrna, twarda nieomal pierś opięta w koronkowym materiale, paliła moje ramię. Serce biło mi jak szalone. Przez dłuższy moment nie mogłem się ruszyć. Strach, że się odsunie, że stracę coś, czego bardzo pragnę, sparaliżował całkowicie moje myśli i ruchy. Nie wiem ile minęło czasu, nim wolno obróciłem się w jej stronę... Patrzyliśmy sobie w oczy. Lewą ręką objąłem ją mocno i przysunąłem do siebie. Moje wargi leciutko dotknęły jej ust, rozchylonych i chłodnych. Czułem jej piersi tuż przy moich, czułem ciepło ud stykających się na całej długości... Czułem jak bije jej serce a ona zapewne czuła moje, oszalałe, łomoczące jak wielki dzwon pożądania. Pocałowałem ją jeszcze raz i jeszcze... Świat nie istniał, nie istniał nikt... Byliśmy tylko my. Ja i ona. Szepnęła:

Oni pewno nie śpią i wszystko widzą.

Uniosłem się na łokciu...

Coś ty. Oni są zajęci sobą tak jak i my.

Patrzyłem na jej ramiona, szyję, odchylające się intrygująco miseczki stanika i opadające zalotnie ramiączko. W promieniach słońca wydawała się nieomal nierealna, piękna aż do bólu i pragniona każdym nerwem mego pulsującego ciała. Przypomniało mi się jak mówiła na Mariahilfer Strasse, że są takie chwile, które chciałaby zatrzymać w czasie. Jakby wyczuwając moje myśli, przylgnęła do mnie całym ciałem. Leżeliśmy tak chłonąc siebie, bliscy zagubieni, zmęczeni i szczęśliwi...

Hej... Wy tam... Czas się zbierać.

Anna już siedziała zapinając na sobie ostatnie guziki bluzki. Rysiek palił papierosa.

Rany. A was co tak goni... Jeszcze przecież wcale nie jest późno.

Było mi żal, że czas tak szybko pochylił słońce.

Potem nie przepchamy się przez Grtel. Przecież wiesz, co tam się wyprawia w niedzielę wieczorem. – Anna patrzyła na mnie takim jakimś
dziwnym wzrokiem.

Joanna już ubrana, zaczęła składać do koszyczka naczynia. Nawet nie zauważyłem kiedy wszystko było gotowe do wymarszu. Wsiadając do samochodów umówiliśmy się z Ryśkiem, że jedziemy na Schlachthausgasse. Gdybyśmy się pogubili w drodze, nie czekamy na siebie ani nie próbujemy się szukać.

Wolno wymanewrowałem moją “Skodę” spośród nierówności terenu i wjechałem na asfaltową drogę. Pęd powietrza wpadający przez otwarte okna, buszował we włosach Joanny, wydymał spódnicę, co i rusz odsłaniając piękne smukłości. Spod nie dopiętej bluzki, od czasu do czasu migotała mi czerń stanika. Widziałem kątem oka, że patrzy na mnie. Delikatnie dotknęła mego uda:

Jedź ostrożnie. Proszę. – Wiedziała o tym co się stało w Krems. Dobrze. – Odpowiedziałem.

Dojeżdżaliśmy do Wiednia. Ruch gęstniał. Co chwilę przystawaliśmy, by za moment ruszyć i znów stanąć i znów ruszyć. Wreszcie z trudem dotarliśmy do celu. Zatrzymałem się nie gasząc silnika. Spojrzała na mnie. Chwilę milczała:

Wiesz, cieszyłam się, że droga jest taka zatłoczona. Chciałam żeby ta podróż trwała w nieskończoność... Cudownie jest tak siedzieć obok ciebie i patrzeć jak prowadzisz. Wydajesz się taki opanowany.
A mi jest z tobą jak w niebie. Lubię twój dotyk, zapach twoich perfum, twój uśmiech... Tam, na łące... – Urwała. - Czemu piękne chwile umykają tak szybko? Nie wiem. Ale tak jest zawsze. Gdzieś tam w nas jednak pozostaną...

Przejeżdżający obok nas tramwaj sypnął iskrami z przewodów i zgrzytając zatrzymał się na przystanku. Kilkoro młodych ludzi, pokrzykując i śmiejąc się hałaśliwie, weszło do baru, migocącego niebieskim neonem, który znajdował się tuż obok domu Joanny.

Słuchaj. Nie chcę iść na górę. Nie teraz. Nie mogę... Nie chcę być sama..

Spojrzała na mnie tak jakoś, tymi swoimi połyskującymi w światłach oczami.

- Jedźmy do ciebie!

Zabrzmiało to naturalnie i zwyczajnie, jakby było oczywistym następstwem popołudniowego zauroczenia. Jakby stanowiło niepodważalną konsekwencję naszego postępowania i oznaczało jedyne, możliwe na tą chwilę rozsądne wyjście. A jednak w moim sercu buchnął momentalnie ogromny płomień, ogarniając całe moje ciało... Powiedziałem tylko: “Cudownie...”! i zawróciłem z piskiem opon... (c.d.n.)

errad : :