Najnowsze wpisy, strona 28


wrz 07 2005 ZAMĘT...
Komentarze: 10

(Już prawie świta...)

 

Czy ja aby na pewno jestem prawdziwym mężczyzną..? Nie spłodziłem przecież syna, nie zalatuję końskim potem i nie wybudowałem domu... Nie zrobiłem tak wielu rzeczy, które przystoją mężczyźnie, że postawione na początku pytanie staje się jak najbardziej zasadne. Wprawdzie zarówno metryka jak i łazienkowy przegląd tego co widzę w trakcie kąpieli, zdają się dawać jednoznaczny odpór temu głupawemu pytaniu, a jednak...

Czy to co robimy, robimy naprawdę? Może jesteśmy tylko jakimś zlepkiem atomów poddanych siłom fizyki i grawitacji. A może w rzeczywistości nie istniejemy, i wszystkie nasze uczucia skrywają się w głębinach tej ogromnej przestrzeni metafizyki i urojeń. W pewnym sensie potwierdzenie tego znajdujemy w naszym lustrzanym odbiciu. Prawa część ciała z niewiadomych bliżej przyczyn staje się lewą i odwrotnie...

Dlaczego Wenus obraca się w inną stronę niż pozostałe planety naszego Układu Słonecznego i czy tam dzieje się w związku z tym wszystko odwrotnie niż na Ziemi?

Może sen to jawa a jawa to sen. A może po prostu kondensacja czegoś dziwnego, jakiejś nieokreślonej zbyt dokładnie protoplazmy sprawia, że wydaje się nam, iż istniejemy, widzimy, czujemy... Przecież zostało udowodnione, że o procesach życiowych decyduje właśnie ten złożony układ koloidowy, który jest podłożem wszelkich przemian metabolicznych...

“... Pierwszą zdolnością duszy, zajętej naszymi ideami, jest spostrzeżenie. To jest także pierwsza i najprostsza idea, której nam dostarcza refleksja. Myślenie znaczy często operację, której umysł dokonuje na własnych ideach, gdy jest czynny i gdy rozpatruje rzecz jakąś z pewnym stopniem dowolnej uwagi. Ale przy tym, co nazywają spostrzeżeniem umysł jest raczej całkowicie bierny, nie mogąc uniknąć dostrzeżenia tego, co aktualnie dostrzega...” (Gottfried Wilhelm Leibniz).

Hmmmm... Panie Leibniz, strasznie to Pan moim zdaniem zagmatwał...

Chyba poprzestanę na namacalnych faktach, takich jak to co widzę i to co zostało zapisane w dokumentach. Zapewne w jakimś stopniu musi to być przecież faktem...

Tu przez moment przemknęła mi myśl, że oto nagle w sposób epidemiczny zachorowałem na głowę. Ale to chyba nieprawda. Po prostu zaległa się w niej jakaś miniaturowa “Katrina” i poczyniła tak ogromne spustoszenie, że być może już nigdy nic nie będzie takie samo... Pocieszam się tylko tą nikłą nadzieją, że jak się wyśpię, moje znękane i ogłupione w tym momencie komórki same wrócą do dawnego porządku. A jądro komórkowe i cytoplazma odnajdą utracone miejsce.

Pozostaje jeszcze problem lustra... Ale w tym niewytłumaczalnym na ową chwilę problemie, raduje mnie to, że pewne części mojego ciała są umiejscowione centralnie, z czego bardzo się cieszę, bo lewa czy prawa strona nie ma w takim przypadku większego znaczenia... i nie wpływa to zasadniczo na moje życie erotyczne... Ha! Nic więcej nie powiem... Idę spać zdając się na kosmiczny system i panujący w nim ład... No może tylko na zakończenie stary (ale dobry) dowcip z cyklu “erotyczne”.

Dzwoni telefon...

Halo, słucham... Dzień dobry. Czy mogę z Magdą? Magdy nie ma... Wiem, że nie ma. Jest u mnie. Pytam, czy mogę... J

Zaraz, zaraz... Jak to powiedziała ta dziewczyna, z którą poszedłem pierwszy raz do łóżka? O już wiem: “KURDĘ! SŁABISZ MNIE...

errad : :
wrz 06 2005 EPIZOD.
Komentarze: 6

Sam nie wiem dlaczego, gdzieś z głębin pamięci przypałętało mi się nagle zdarzenie sprzed wielu lat. Może sprawiło to pięknie świecące, wrześniowe słońce na bezchmurnym niebie, obejmujące moje rozleniwione ciałko, w trakcie balkonowego czytania “Jana Krzysztofa”. A może ta przechodząca w dole kobieta, piękna, młoda i tryskająca radością... Cóż, chwila...

(“Że mija? I cóż, że przemija?

Od tego chwila by minęła,

zaledwo moja, już niczyja,

jak chmur znikome arcydzieła...”)

W owym czasie chodziłem pod przymusem do kościoła, na wieczorne nabożeństwa majowe. Przymus był uciążliwy, zważywszy, że miałem około trzynastu lat i ani mi było w głowie niebieskie królestwo... Jednak do czasu.

Pewnego razu, na balkonie, który miał kilka rzędów, w bocznej nawie, usiadła przede mną dziewczyna, demolując całkowicie moje nieskoordynowane modlitwy o wszelkie dobra wieczyste, o których zresztą nie miałem najmniejszego pojęcia.

Była ładna aż do bólu. Czarne falowane, krótko przystrzyżone włosy, piękny profil i oczy, w których utonąłem momentalnie. Do tego bluzka, pod którą było widać jak na dłoni dwie cudowne wypukłości, sterczące nie gorzej niż strzelista wieża kościoła. Zakochałem się momentalnie. Zakochałem na amen! Byłem gotowy zrobić dla niej wszystko. Zjeść świeczkę, oddać na tacę uzbierane z trudem drogocenne drobniaki, a nawet podarować komukolwiek mój bezcenny rower. Byle się tylko o tym dowiedziała. Byle pomyślała jaki jestem dobry, odważny i uroczy... Kościół od tego momentu, był dla mnie drogą do szczęścia a wieczornych nabożeństw nie mogłem się doczekać.

Po mszy, nie zwracając najmniejszej uwagi na nawołujących kolegów, odprowadzałem ją do domu, patrząc zachłannie z odległości kilku kroków na pobudzające wyobraźnię nogi i kołyszącą się w rytm kroków, krótką spódniczkę. Gdy wchodziła do bramy starej kamienicy, moje serce umierało...

O dziewczynach już coś niecoś wiedziałem w wieku po przedszkolnym, bo mój starszy o kilka lat kuzyn, zawołał mnie kiedyś do piwnicznej pralni, w której razem z pięcioletnią Lusią, dokonaliśmy na golasa stosownych porównań, tym cenniejszych, bo okraszonych potem niezłym laniem, gdy wszystko się wydało... (że o włożeniu głowy między nogi w trakcie leżakowania, pani przedszkolance, szerzej nie wspomnę.) To był szok... nie mniejszy od tego, kiedy z Cześkiem (kuzyn) zdetonowaliśmy na podwórku niewypał, po którym wyleciały w naszym bloku wszystkie okna... Pamiętam, bo odniosłem potem znaczne rany na moim ciele, spowodowane karzącą, acz sprawiedliwą ręką mojej mamy...

Dzień w dzień przeżywałem niewyobrażalne cierpienia, które może zrozumieć tylko ktoś, kto doświadczył równie gwałtownej, platonicznej miłości. A ponieważ dziś już nikt nie wie nawet, co to jest, nie podejrzewam, że zostanę zrozumiany w jakikolwiek sposób, jakie to ogromne katusze targały w owym czasie moim rozdartym sercem...

Byłem wtedy chłopcem o zmierzwionych, gęstych włosach, poszarpanym gdzie niegdzie ubraniu i co tu ukrywać, mierzyłem co najwyżej metr czterdzieści. Do tego jeszcze te krótkie, przed kolana spodnie, z dziwniastymi mankietami. Brrr... Dziś pocieszam się, że to dlatego jej spojrzenie prześlizgiwało się po mnie w sposób, który nie kojarzy mi się z niczym innym jak: próżnią. Oczywiście tą próżnią byłem ja...

Kto wie jak potoczyły by się dalsze losy mojego tragicznego w tym momencie życia. Zapewne umarłbym z głodu, bo całkowicie straciłem ochotę do jedzenia, lub dostałbym nagłego zapalenia opon mózgowych... Uratował mnie jednak przypadek.

Kąpaliśmy się którejś niedzieli całą paczką w takim kaczym dołku udającym jezioro. Był już wieczór, gdy nagle zauważyłem moją miłość w towarzystwie jakiegoś przystojniaka. Nieomal nie utonąłem z wrażenia. On, ten rudy obrzydliwy facet w niebieskich kąpielówkach (dobrze to pamiętam), obejmował moją świętość bezceremonialnie, całując ją prosto w usta. A ona, ona... Ech, nie ma o czym mówić... Wieża z Kości Słoniowej przewróciła się w jednym momencie a serce zamieniło mi się gwałtownie w niewyobrażalnie wielki sopel lodu...

Przywlokłem się do domu ledwo żywy, pęknięty jak kasztanowiec, który trafiony piorunem, usychał pod naszym oknem...

Siostra spojrzała na mnie i powiedziała tylko: -Jak ty wyglądasz. Idź się umyć smarkaczu...

Wtedy to postanowiłem, że już nigdy w życiu więcej się nie zakocham, bo kobiety nie wiedzą, co to jest prawdziwa miłość... i na dodatek są bez serca...

Przyznaję jednak, że z czasem moje poglądy na ten temat uległy znacznej ewolucji, jakby przyporządkowane dokładniejszym studiom o trudnych relacjach zachodzących między rodzajem żeńskim i męskim. Przyznaję również, że do dziś pozostało sporo niezbadanych obszarów w tym temacie, których zapewne nigdy już nie zgłębię. A dostępna w tej materii fachowa literatura, nie wiedzieć czemu. ignoruje wagę zagadnienie, nie nadając mu stosownej rangi... Kobiety potrafią skrzętnie ukrywać swoje tajemnice i może dlatego tak nas fascynują.

De vera voluptate

Prawdziwa rozkosz nie jest w namiętnościach ślepych.

Złączenie się dwu istot bywa nazbyt krótkiem,

ażeby w nim mógł szczęścia jaśnieć cały przepych.

Płacimy go zbyt prędko żałością i smutkiem.

Szybko mijają żądzy lubieżne porywy...

Najwyższe szczęście wówczas w duszy nam zagości,

gdy w pieszczotach szukając rozkoszy prawdziwej

“słodki wstęp przedłużymy... do nieskończoności...

Hmmmm... Chyba naleję sobie szklaneczkę “Heinekena” J

errad : :
wrz 05 2005 I OTO NADSZEDŁ TEN DZIEŃ...
Komentarze: 6

Dziś postanowiłem sięgnąć po zakurzony diariusz z półki życia. Jest dosyć obszerny, choć wiele kartek jest w nim zamazanych. Brakuje także sporo stron, które obumarłe szare komórki gdzieś tam pogubiły. Jest też sporo gryzmołów i jakichś dziwnych obrazków, dziś niezrozumiałych i trudnych do skojarzenia z czymkolwiek. Ale najlepsze w tym wszystkim jest to, że nie ma epilogu...

O ile jeszcze życie pozwoli mi go powiększyć, wie tylko Dobry Bóg i Przeznaczenie...

Urodziłem się 25 kwietnia, co oznacza, że los umieścił mnie w gwiazdozbiorze Byka. Dziś potrafię sobie obliczyć (choć niezbyt dokładnie) datę mego poczęcia. Było to najprawdopodobniej w sierpniu. Mój ojciec był przystojnym mężczyzną i w jakiś tam chaotyczny sposób, odrobinkę tego chyba wpłynęło na mój wygląd... W jego metryce zaś widnieje niechlubny zapis, że pochodzi z nieprawego łoża niejakiej hrabiny Łoś. Cóż, zdarza się...

Matka miała piękne, duże, niebieskie oczy i cudowne, falowane, kruczoczarne włosy (co odziedziczyłem, choć teraz to już nie to). Przy czym była szczupła, wysoka i kobieca. Nie dziwię się więc, że tych dwoje siebie odnalazło.

Wyobrażam sobie ciepły sierpniowy dzień, jakiś spacer leśnym duktem, być może zmęczenie, które kazało im przycupnąć pod jakimś drzewem. Nagłe uniesienie, pożądanie i... stało się.

A może było zupełnie inaczej. Małe mieszkanko, noc, pokój, gorączka sierpniowej nocy... Jakkolwiek na to nie patrzeć, dziewięć miesięcy później niedzielnym porankiem, swoim wrzaskiem dokładnie zdemolowałem pierwszy dzień Wielkanocy...

 

“...Oto się spełnia dobre przeznaczenie: co ciałem jest to mija od prawieków, na swoje miejsca podążają młodzi. Re-słońce wczesnym rankiem się podnosi, zachodzi w górach Mane jako Atum, oto mąż płodzi, niewiasta poczyna, co żyje - tchnieniem ożywczym oddycha. Zawsze i wszędzie czyjeś narodziny, czyjeś dążenie tam, gdzie przeznaczone..."

   Czasem nęka mnie przeraźliwa myśl, że może jestem podrzutkiem (to były przecież trudne czasy). Choć moja starsza siostra na tego typu dywagacje robi na czole dobrze znany wszystkim gest w języku migowym. Ale co tam ona może wiedzieć. Przecież wtedy miała dwa latka.

Od tego czasu minęło wiele tysięcy dni, a ja turlam się po tym świecie jak ziarenko piasku niesione nieprzewidywalnymi podmuchami życia... Świat zmalał, skurczył się w uścisku satelitarnych przekazów, telefonów komórkowych, rakiet i podróży... Niezauważalnie przeskoczył w XXI wiek, jakby nie zważając na ostrzegawcze proroctwa o bliskim końcu...

“Licho wie zresztą, do czego doprowadzą idioci za lat czterysta! Może dzięki cudotwórczemu zielu proboszcza z Meudon, zwanemu pantagruelionem, będą mogli podróżować na księżyc, może udadzą się jeszcze dalej, do owej fabryki, skąd lecą pioruny i deszcz, może zamieszkają w niebie i będą sobie popijać z bogami...”

Jakże szybko, piorunujący postęp umysłów a nie ziele proboszcza, pozwolił sięgnąć kosmosu dalej niż księżyc... Jednak czas popijania z bogami jeszcze mamy przed sobą! Zapewne będzie to piękny czas... Dobry Jezu... Nie pozwól tylko obumierać tym cudownym szarym komórkom...

Siedzę sobie w fotelu, popijam mocną czarną kawę i myślę o “Popielatce”, za której namową tutaj trafiłem. Wysupłany koralik z wielomiliardowej kolii, zagubiony wśród tysięcy link. Kiedyś zostałem nanizany na ten kruchy sznureczek życia, jednaki dla wszystkich, choć dla jednych mocniejszy, dla innych słabszy. Ten naszyjnik mieni się różnością kolorów, ale Ręka Przeznaczenia prędzej czy później każdemu przecież go zerwie.

Fata viam invenient a my, jakby nie wierząc, ciągle szukamy tej jedynej ścieżki, ścieżki szczęścia i miłości, chociaż gdzieś tam, w głębi duszy, wiemy dobrze, że to kwiat paproci... Jednak czymże by było nasze życie, gdyby nie ten piękny pęd, to parcie w przyszłość, z wiarą, że kiedyś znajdziemy to, czego szukamy...

Nikt przecież nie wierzy, że mogą zostać po nas tylko “...ślady na piasku i kręgi na wodzie.”

(Tu następuje krótka modlitwa do Mojego Wyrozumiałego Przyjaciela Aniołka Stróża, by zechciał spowodować wybaczenie tym wszystkim, którzy nieopacznie trafili na tą stronkę, tracąc swój cenny czas. Ufam, że w przyszłości potrafi On wlać więcej oleju z pierwszego tłoczenia w moją łepetynę i pozwoli Losowi by potraktował mnie z większą wyrozumiałością. Amen!)

errad : :