Komentarze: 13
Spóźniała się... Siedziałem w jednej z tych małych, przytulnych kawiarenek na Nowym Świecie, patrząc przez ogromne okno na przechodzących ludzi... Może coś źle zrozumiałem... Kiedy z wileńskiego dojechaliśmy do Śródmieścia, powiedziała: “Załatwię tylko kilka zaległych spraw i potem będziemy mieli mnóstwo czasu dla siebie. To powinno potrwać nie dłużej niż godzinkę... No, w najgorszym przypadku dwie”. Widziałem jej uniesioną nieśmiało dłoń i uśmiech, gdy patrzyła na mn
ie zza szyby znikającego tramwaju...Minęły już dwa tygodnie. Iwona wrastała w mój wewnętrzny krajobraz. Przybliżała się jako kobieta i kumpel. Była doskonałym antybiotykiem leczącym bezwiednie moją duszę... Pierwotna niechęć do nowych znajomości, rozwiewała się z każdym dniem niczym mgła pod wpływem ciepłych promyków słońca. Kokon, którym byłem tak szczelnie owinięty, pękał... Ujmowała mnie swoim intelektem, bezpretensjonalną kobiecością i naturalnym sposobem bycia...
Przypomniała mi się sobota. Leżeliśmy na kocu zwróceni do siebie twarzami. Podparta na łokciach, z piąstkami opartymi o podbródek, uniosła wzrok znad książki i patrząc na mnie przenikliwie, spytała: Smutne..? Tak. Lubisz Remarque’a? Przeczytałem wszystkie jego książki... “Łuk Triumfalny” jest jednak jakby zwieńczeniem... Wiem. Czytałam... – Spojrzałem na nią. Coś jest nie tak? Nie. Nic. W porządku... – Posmutniała. To było widać... Idę do wody... – Wstała nagle. Impulsywnie. Jakby w odruchu protestu, jakby coś nagle ją poruszyło, dotknęło... Nie widziałem jej twarzy i nie do końca rozumiałem co się stało...Kiedy po paru minutach ponownie układała się na kocu, wszystko było jakby normalne. Leżała na wznak. Patrzyłem na nią
, na jej połyskującą w słońcu skórę. Na zmoczone, rozsypane na kocu, śliczne włosy. Na usta, ramiona... Lekko rozrzucone nogi... Tryskała zdrowiem i młodością. Zmysłowa i piękna jak lato, jak marzenie, jak śniony na jawie sen... Obróciła się na brzuch i patrząc na mnie i uśmiechnęła się. Jej piersi, nieomal całkowicie odkryte opierały się o koc... Poczułem nagłe pożądanie. Piekące, silne, nie do opanowania. Pragnienie, które przez wiele długich dni i nocy było przeze mnie tłumione, w jednej chwili wybuchło ogniem... Całowaliśmy się jak szaleńcy, zachłannie gwałtownie, do bólu... Aż wszystko znikło, zamazało się, zawirowało w szaleńczym, gwałtownym tańcu. Przed oczyma migotało mi to jej ciało, to zieleń trawy, to jakieś płatki kwiatów... Niebo było raz nade mną, raz pode mną... Aż rozpłynęliśmy się w złotych promieniach słońca... Zamawia pan coś jeszcze. – Nie rozumiałem... Kelnerka patrzyła na mnie z zaciekawieniem... Tak. – Odparłem machinalnie. – Poproszę jeszcze jedną kawę...Gdy ochłonęliśmy, powiedziała po jakimś czasie z twarzą schowaną gdzieś między moim ramieniem a szyją, tak cicho, że ledwo dosłyszalnie:
Nikt nigdy... – Reszty nie dosłyszałem...Przebiegałem opuszkami palców po jej plecach, ramionach, po całym ciele...
Masz takie delikatne dłonie. – Wymamrotała sennie. - Dotykasz mnie jak wiatr... Kojąco... Cudownie... Czułem ją każdym nerwem... Czułem jak przebiega przez jej ciało ledwo wyczuwalne drżenie. Ten dotyk, ten jej przyśpieszony oddech, to bicie serca tuż przy moim... Patrzyłem w wszechobecny błękit nieba oswajając się pomału z docierającymi jakby z dala dźwiękami dnia, które pogubiliśmy gdzieś w tym szaleńczym wirowaniu... Zza źdźbeł trawy kołysanej lekkimi podmuchami wiatru wyłaniała się chmura, która wolno podpełzając, zaczęła przesłaniać słońce...Iwona nie przyszła... (c.d.n.)