Komentarze: 16
Słońce podciągało się ku wiośnie z każdym dniem o parę minut
. Jednak te wydłużały się opornie. Wciąż otulone grubą warstwą śniegu, jakby ciągle nie dowierzały jeszcze chłodnym podmuchom wiatru, choć ptaki już zbijały się w szczebiocące gromadki, sfruwając nie wiadomo skąd na zmrożone krzewy głogu, lub gdzieś w sobie tylko znane kryjówki...Szli tuż obok siebie koślawą, pełną kolein ścieżką wrysowaną między wysmukłe
, uśpione ciszą sosny... A potem skręcili tam, gdzie nikt jeszcze nie szedł, gdzieś w zagubione ostępy, gdzie wydawało im się, że są tylko oni... Jak tu pięknie... I niesamowicie... – Spojrzała na niego i przystanęła. – Pocałuj mnie mocno. – Jej usta były miękkie, chłodne i zachłanne... Spod wpół przymkniętych powiek, widział jej zaróżowiony policzek i niesforny kosmyk włosów tuż przy uchu. Poczuł znowu tą rozlewającą się, nagłą, trudną do opanowania gorączkę. Wszechobecną i bezbrzeżną... – Co robisz? Zmarzniemy! - Zwalili się nagle nieprzytomni i rozognieni, w śnieg, którego nie czuli... Ich usta były wszędzie. Czuł delikatny zapach fiołków, gdy wargi dotknęły jej nagiej szyi. Gwałtowny chłód włosów rozrzuconych w bieli, pulsującą w nadgarstkach krew... Świat nagle rozsypał się na tysiące spamiętanych błysków. Widział nad sobą kołyszące się lekko wierzchołki drzew, ginące gdzieś tam w błękicie nieba. To znowu oszalałe oczy, przesłonięte przemykającą dłonią, która chwilę potem znikała gdzieś nad jej głową... Las wirował coraz szybciej i szybciej. Wchłaniał ich bez reszty w swoją ciszę, którą roztrącali trudnymi do zrozumienia słowami, jakimiś szeptami, zaklęciami i bezwiednie wypowiadanymi pragnieniami...Parę lat później patrzył na fotografię, która wypadła z książki. Stała z twarzą przytuloną do kory drzewa, z rozchylonymi lekko ustami i uśmiechem, który skrywał w sobie całe piękno tamtego lutowego popołudnia
... Spojrzał na tytuł książki. Trygve Gulbranssen “A lasy wiecznie śpiewają”. (c.d.n.)