Najnowsze wpisy, strona 26


wrz 17 2005 EROTYK.
Komentarze: 23

Jakie są te nasze małe światy, które tak skrzętnie w sobie skrywamy? Ile w nich jest tych żarzących się nieustannie ogników tęsknot, marzeń okraszanych złudną tęczą, zapatrzeń i zamyśleń? Dlaczego ciągle, gdzieś tam w przepastnych czeluściach duszy drzemią wyobrażenia o miłości jakiej świat nie widział,- pięknej jedynej, zachłannej... Nienasyconej w swojej gorączce i spełnionej... Nasza wyobraźnia wciąż goni za tymi mirażami, plącze się wśród niezliczonych przypadków codzienności, wśród okruszków tego, czego pragniemy, co być może gdzieś się przydarza, ale co nas omija, jakbyśmy byli poza stanem świadomości, by ją pojąć...

Czerwiec był cudowny z tą piękną, delikatną, blado listną zielenią... Na ulicznych bazarach unosił się wszechobecny zapach papierówek, świeżych warzyw, cukrowej waty i Bóg jeden wie czego jeszcze...

Zapadał zmierzch. Szliśmy z Joanną przez Mariahilfer Strasse, oglądając przebogate wystawy jubilerskie, markowe i szykowne sklepy z odzieżą prezentowaną na manekinach w dziwacznych, nienaturalnych pozach. Zaglądaliśmy do wielkich salonów z wszechobecną elektroniką, podziwiając wszystko to, co w naszym kraju było poza sferą wyobrażeń... Co chwilę zatrzymywała się i dotykając lekko mojego ramienia mówiła: “Spójrz, jakie to ładne”, albo: “Jaka cudowna spódnica...” lub: “Popatrz na to. No popatrz tylko”.

Była ubrana w jasnoniebieską, zwiewną sukienkę uwydatniającą jej młode, jędrne piersi i wysmukłą talię. Czasem, kiedy wiatr roztrącał ciepłym podmuchem jej lekko falowane włosy, odrzucała je zdecydowanym dziewczęcym gestem, z odrobiną zniecierpliwienia i tym czymś, co można by nazwać niezamierzoną zalotnością, wydymając przy tym trochę po dziecinnemu, prześlicznie uformowane, lekko wilgotne usta... Tryskała wręcz młodością.

Chodź, usiądziemy na chwilę. – Zaproponowałem widząc uliczny ogródek, który mamił nasze zmęczone już nogi, kolorowymi parasolami, cichutką muzyką i delikatnym aromatem kawy. Chętnie. Zmordowałeś mnie tym spacerem. – Uśmiechnęła się... – Jest cudownie.

Patrzyłem jak przygląda się sobie w lusterku, badawczo lustrując swoją buzię. Wiedziała, że jest ładna. To było widać i w jej wzroku i w tym jak patrzą na nią przechodnie, a co zapewne iskrzyło się także i w moich oczach, które co i rusz ogarniały ją całą, chłonąc harmonię kształtów i kolorów.

Co zamawiamy? – Spytała spoglądając na mnie z zaciekawieniem. Ja czarną kawę... A ty? Lody... Duże, Pistacjowe... I herbatę.

Siedziała naprzeciwko mnie. Dziewczęco urocza i chyba faktycznie nieco zmęczona. Jej dłonie o smukłych palcach muskały co chwilę to malutką parasolkę stojącą na stoliku, to cukiernicę, to podstawkę do piwa... Były inspirujące! Nasze oczy spotkały się nagle, jak gdyby chcąc zajrzeć tam, gdzie czaiło się to coś... Uśmiechnęła się...

Wiesz, cieszę się, że tu przyjechałam, że jesteśmy razem, że Wiedeń jest taki inny, niepowtarzalny a zarazem swojski... Tak. Atmosfera tego miasta potrafi zauroczyć.

Spojrzała na mnie poważnie. Jej twarz podświetlona ostatnimi promieniami słońca, zdradzała i zaniepokojenie i ciekawość.

Jesteś tu już tak długo. Powiedz jak to jest z tym wszystkim... Z tęsknotą, z obcością, brakiem starych znajomych, którzy gdzieś tam zostali... Przyzwyczaisz się. I to szybko. Nawet nie zauważysz kiedy. Tu czas ma inny wymiar... Sama nie wiem. Jest fajnie w dzień,- taki jak ten, ale nocami coś mnie dopada...
To minie. Wierz mi... – Patrzyłem jak zajada lody. Jak trzyma łyżeczkę. Jak pochyla głowę, odgarnia niesforne włosy. Kawa była znakomita, aromatyczna i mocna. Spróbuj. – Podała mi sporą porcję. Dobre! Są takie chwile, które chciałabym umieć zatrzymać. – Powiedziała to takim dziwnym głosem, jakby wierzyła, że to naprawdę jest możliwe. Ja też.

Na moment, na taki króciutki moment jak mgnienie oka, zamyśliła się. Było prawie widać jak jej myśli uleciały gdzieś tam, na chwilkę, w nieznaną mi i obcą przeszłość.

Posiedźmy tu jeszcze troszkę.
Tak. Dobrze. – Też nie chciałem jeszcze wracać. Bycie tu z nią sam na sam, wśród spacerujących tłumów miało w sobie jakiś zaczarowany urok. Przez moment nasze dłonie się spotkały. Nie cofnęła ręki. Poczułem jej ciepło, miękkość i kruchość. Coś się działo, nie tylko we mnie ale i w niej.

Powietrze gęstniało. Rozbłysły światła ulicznych latarni. Wieczór pełen melancholii i tajemnic otulał nas swoją opończą, podniecał nieznanym, pobudzał wyobraźnię... Milczeliśmy oboje. Nie było w tym nic niepokojącego. Wręcz przeciwnie, nieomal czułem, że w tej chwili byliśmy sobie bliscy jak nigdy dotąd. Zaczęło robić się chłodno.

Chodźmy powiedziałem widząc, że drży...

Samochód stał kilka przecznic dalej. Wsiedliśmy i ruszyłem. Grtel tętnił życiem. Wtopiliśmy się w sznur wolno jadących aut, zatrzymując się co chwilę z uwagi na panujący tłok... Siedziała obok mnie zamyślona, nieruchoma i piękna. Jej dłonie spoczywały na dość śmiało odsłoniętych, połyskujących w światłach, udach. Dotknąłem jej ręki.

Stało się coś? Zapytałem. Nie... Nie. – Rozmarzyłam się chyba. Przepraszam.

Podjechałem pod “jej” dom i zgasiłem silnik. Odpięła pas i przysunęła się bliżej. Patrzyła na mnie tymi swoimi, pięknymi oczami. Nasze twarze były blisko, bliziutko. Objąłem ją i pocałowałem, nie w usta, ale tuż za uchem, w szyję... Poczułem jak zadrżała... (c.d.n.)

errad : :
wrz 16 2005 NAD PIĘKNYM MODRYM DUNAJEM...
Komentarze: 9

Mój pobyt w Wiedniu, to dziesiątki poznanych ludzi, Bóg wie ile spotkań, rozstań, odjazdów i przyjazdów znajomych i nieznajomych, którzy przyjeżdżali tu z zamiarem wielkiej emigracji. Ileż to razy odwoziłem wielu z nich do obozu w Treiskirchen, skąd odlatywali do Kanady, Stanów Zjednoczonych, Australii, R.P.A... (jednym się udało innym nie) Z niektórymi z nich do dziś utrzymuję luźne kontakty... Nieomal w każde święta znajduję w skrzynce pocztowej kartki z Perth, Adelajdy, Vancuver, Montrealu, Chicago... Choć niektóre twarze zamazał już czas, jest mi jednak miło, że pamiętają... Coś tam kiedyś przecież przeżyliśmy razem...

Jakże trudno jest z tego bezmiaru zdarzeń zdefiniować to, które było najważniejsze. Śmierć, czy miłość, smutek jakichś dni, czy promienną radość nagłego jak błysk słońca zachwytu, zwyczajność czy ekstrawagancję, która zresztą tu nie bardzo kogokolwiek dziwiła...

Paweł po wielomiesięcznej rehabilitacji zdążył już oswoić się z protezą. Zaczynał chodzić nieomal normalnie, tylko trochę utykając. Jednakże w środku był bardziej połamany niż na zewnątrz. Coś w nim się roztrzaskało i choć zostało nieźle posklejane, rysy widoczne były gołym okiem. Zamknął się w sobie, zasklepił na świat, na nieszczęścia innych ludzi. Jego tragedia, jakkolwiek na to nie patrzeć, odmieniła mu na zawsze życie. Zamknęła drzwi bezpowrotnie do nieodległej przecież przeszłości, zwykłego, radosnego bycia w tym, jakże już teraz innym dla niego, świecie. Został kaleką i nic już tego nie mogło odmienić. Nigdy.

Ja u Herr Brugerra czułem się świetnie. Byłem i dyrektorem i sprzątaczką, pośrednikiem i blacharzem, lakiernikiem i deelerem... Kiedy się połapał, że wszystko gra, znikał na wiele godzin krzycząc na odchodnym: “Ich komme Glaich...” i wracał często dopiero na drugi dzień! Było to już po kilku wizytach w jego rezydencji (tak, tak, rezydencji, bo trudno było ten pałacyk nazwać domem), gdzie byłem zapraszany w dowód uznania zazwyczaj na obiady. Mieszkał tam jedynie z młodszą od niego o kilka lat siostrą, której kiedyś w przypływie jakiegoś natchnienia, czy nagłego artyzmu, nie wiedzieć skąd spływającego nagle na mnie łaską Bożą (z wykształcenia jestem bowiem ekonomistą a mechaniki uczyłem się tylko w garażu eksperymentując zawzięcie na mojej nieodżałowanej “Skodzie”), tak odszykowałem samochód, że oniemiała jeszcze bardziej chyba niż ja sam, że nie wspomnę już o Herr Brugerze!

W wolnym czasie spotykałem się z przyjaciółmi, których uzbierała się przez miniony czas spora ilość. Łaziliśmy na Prater, do Wiener Garten. Zwiedzaliśmy barokowy Schloss Schnbrunn, Ring... Jeździliśmy na Kahlenberg, do fantastycznej knajpki w Klosterneuburgu, skąd roztaczał się piękny widok na zbocza Weidling, z których atakując Turków, Sobieski uratował i Wiedeń i Europę przed czymś groźnym dla naszej kultury... A wieczorami, cóż, wstyd się przyznać, w chwilach słabości wsiadaliśmy w autko i jechaliśmy często popatrzeć na wystawę “dziewczynek” okupujących Grtel,- pięknych, długonogich, skąpo ubranych...

Któregoś wieczoru, późnym popołudniem, kiedy już miałem zamykać “mój” handelsplatz, usłyszałem zza płotu:

Hej, wpadniesz do nas jutro?

To był Robert, który przyjechał do Wiednia wraz swoją dziewczyną z Krakowa, mniej więcej w tym samym czasie co ja. Mieszkali w ogromnym budynku przy Schlachthausgasse w III Bezirku, a z którymi na zasadzie dziwnych przypadków i splotu nieprzewidywalnych wydarzeń zaprzyjaźniłem się na dobre. To Robert między innymi był jednym z tych, którzy pierwsi dotarli na miejsce wypadku w Krems....

Nie. Jutro nie mogę. Mam extra zlecenie od Szefa... Szkoda. Mamy dla ciebie niespodziankę. – Zrobił tajemniczą minę. Wejdź. Pogadamy. Już zamykam. Nie. Nie mam czasu. Cześć, nadjeżdża mój tramwaj. Jak nie możesz jutro, to przyjedź w sobotę... OK. Postaram się....

Niespodzianka właśnie przed chwilą umyła głowę. Była w negliżu. Lekko zaskoczona moim nagłym wejściem. Próbowała nerwowymi ruchami ogarnąć duży kolorowy ręcznik, który co i rusz niesfornie zsuwając się z opalonego, pięknie połyskującego ciała, odsłaniał to i owo...

Przywitałem się.

Jestem Joanna. Wybacz. Za chwilę będę gotowa... Jasne. Nie przejmuj się. – Znikła w drugim pokoju.

Robert i Anna uśmiechali się głupawo, z dziwnym rozbawieniem... (c.d.n.)

errad : :
wrz 15 2005 DWA MIZARY.
Komentarze: 21

W mojej duszy zawsze pobrzmiewała (i pobrzmiewa do dziś) struna romantyzmu, jakby na przekór i jakby wbrew wszystkiemu, doszukując się piękna w zwyczajnej codzienności...

Był grudzień. W kościele panował niesamowity ścisk, atmosfera podniosłości, którą potęgowały te nasze polskie, ściskające serca kolędy, które tam w Wiedniu brzmiały tak cudownie, rodzinnie, swojsko i nostalgicznie.

Gorączka, gorączka, gorączka... Musiałem wyjść. Zaczynało brakować mi tchu, zapewne pod wpływem wypitych przedtem paru szklaneczek białego, pół wytrawnego wina. A że alkohol nigdy nie był tą witaminą, której by mój organizm potrzebował najbardziej, lekko szumiało mi w głowie. Czułem się trochę niepewnie, choć w środku coś we mnie drgało, nagle poruszoną nutą dziwnej wzniosłości...

Odurzony chłodnym, mroźnym powietrzem przeszedłem parę kroków, zatrzymując się nieopodal ławki, przykrytej grubą czapą iskrzącego się śniegu. Zapaliłem papierosa i wtedy dostrzegłem ją... Stała nieopodal. Wysoka, zgrabna, z rozpiętym płaszczem... Spojrzała w moją stronę, zawahała się przez moment i za chwilę podeszła do mnie.

Możesz poczęstować mnie papierosem?

Jej piękne, długie włosy opadały na czoło mieniąc się iskierkami topniejącego śniegu. Oczy, usta i nosek były tym, co tworzyło harmonijny i jakby ulotny na ten czas, czarodziejski obraz prosto z bajki Andersena (taka dziewczynka bez zapałek)... Długie rzęsy, smukłość dłoni... Mgiełka jakby nieistniejącej postaci utkanej z gwiazd...

Nie pamiętam jak to się stało ale wyrecytowałem jej wtedy wszystkie pałętające się we mnie wiersze Gałczyńskiego, Tuwima, Staffa. Mówiłem bezładnie o miłości, kwiatach, obłokach, tęsknotach... Opowiadałem o jaskółkach w locie, chabrach i makach wśród łanów zbóż... O koncertach, Chopinie, Czajkowskim, o smutkach i radościach życia... Jak bije serce nocą, jak migoczą gwiazdy, jak plączą się ścieżki życia.... To był erotyk, śpiew duszy, otwarta na oścież brama serca...

Staliśmy tak naprzeciw siebie patrząc i nie wierząc w to co się dzieje. Podeszła i pocałowała mnie prosto w usta, zachłannym, dojrzałym, cudownie smakującym kobiecym pocałunkiem, w którym było coś takiego, co nie pozwoliło mi o nim nigdy zapomnieć... Przytuliła się na chwilę mocno, blisko...

Pamiętam ją... choć znikła na zawsze gdzieś tam w mrokach tej grudniowej zaczarowanej wiedeńskiej nocy... by nie pojawić się już nigdy więcej w moim życiu... (c.d.n.)

errad : :
wrz 15 2005 STABILIZACJA.
Komentarze: 11

Dziś, kiedy wracam po latach do tamtych wydarzeń zdaję sobie sprawę jak trudny, niepewny i kruchy był to okres w moim życiu. W obcym kraju, wszystko jest obce, inne, pełne niespodzianek, złudzeń, załamań i beznadziei... Niepewność pracy, niepewność jutra i własna bezsilność wobec tej niepewności sprawiają, że świat wokół szarzeje, wydaje się nieprzyjazny, nijaki, bez krzty radości, bez odrobiny optymizmu...

W czwartek rano przyjechał Stefan. Jemu jednemu poza ogólnymi zadrapaniami i przeżytym szokiem nic się nie stało. Wypisał się ze szpitala na własną prośbę. Był niespokojny. Wiedział, że w każdej chwili może przyjść po niego policja. Przecież to on był sprawcą wypadku, w którym jeden człowiek zginął a drugi stracił nogę... Policja wiedeńska działała szybko i zdecydowanie. Groził mu areszt. Jak mi wyjaśnił, w Polsce te pieniądze, które zarobił wystarczą na godziwe życie i najlepszego obrońcę. W Austrii koszty procesu zrobiłyby z niego nędzarza. O 17.00 popędzany uzasadnionym strachem, odjechał do kraju. Zostałem sam.

Nazajutrz rano, około godziny siódmej, zbudziło mnie mocne i zdecydowanie pukanie do drzwi:

Bitte die Tr aufmachen... Polizei!

Oczywiście szukali Stefana. Wyjaśniłem, że już tu nie mieszka, że był chory, że wyjechał do Polski... Weszli do kuchni, potem do pokoju, rozglądając się i jakby nie dowierzając, że to prawda i że rzeczywiście go tu nie ma... Sprawdzili moje dokumenty; paszport, ważność wizy, meldunek i legitymację,- czy posiada ważny wpis o zatrudnieniu. Przeprosili za najście i nie omieszkali na odchodnym dodać, że gdyby Stefan przypadkiem się pojawił, ma natychmiast zameldować się na najbliższym posterunku policji... Poszli! Odetchnąłem z ulgą... Choć po dwudziestej pierwszej wieczorem, przyszli jeszcze raz. Widocznie nie wierzyli mi ani na jotę...

Takie ni to rewizje, ni najścia powtarzały się wielokrotnie, aż po jakichś trzech tygodniach, dali sobie spokój...

Mijały dni. Chodziłem już bez kuli, ale ból z każdym krokiem dawał mi do zrozumienia, że jeszcze nie czas do pracy, że jeszcze trzeba poczekać, zaleczyć wszystko jak należy. Pieniądze topniały w zastraszającym tempie. Chociaż miałem jeszcze w portfelu żelazne 150 dolarów przywiezionych z Polski, strach zaczął wytrzeszczać na mnie coraz większe oczy...

Zacząłem wyjeżdżać nieomal dzień w dzień do miasta w poszukiwaniu pracy, poganiany kotłującymi się w głowie wizjami ostatecznej klęski. To była chłodna decyzja, podjęta z uwzględnieniem danego mi przez los ostrzeżenia, by nie wracać tam, przed czym ów los postanowił mnie ostrzec. Nie umiałem się otrząsnąć z tego co się wydarzyło. Nie umiałem o tym zapomnieć i nie wyobrażałem sobie bym mógł zapomnieć kiedykolwiek. Od tego czasu Bogu ducha winne “Renault-4” było dla mnie nie tylko symbolem zła ale i przezorności...

Któregoś dnia, wracając do domu po bezowocnych poszukiwaniach, jadąc szeroką Hernalserstrasse, zauważyłem dość duże “Auto-Schau”. Postanowiłem się zatrzymać, gdyż potrzebowałem prawego lusterka do mojej “Skodziny”, które ktoś wyłamał. Na szczęście obciągnięta siatką na metalowym stelażu brama, była otwarta. Wszedłem między gęsto poustawiane samochody różnych marek i różnych roczników, gdy usłyszałem:

Guten Tag. Was winschen Sie?

Wymamrotałem, że potrzebuję lusterka do “Skody”.

Ach so. Skoda. Gut Auto.

Oniemiałem. Austriacy zazwyczaj wyrażali się pogardliwie o produktach motoryzacyjnych z bloku wschodniego. A tu naraz taka nobilitacja... Sam wyszukał mi w małej drewnianej szopce to czego potrzebowałem...

- 10 schylling. Ist gut?

- Ja. Danke!

W nagłym odruchu, jakby to było naturalne zapytałem lekko się czerwieniąc, czy nie ma pracy

Du bist aus Polen. Ja?

Potwierdziłem. Przypatrywał mi się długo tymi swoimi świdrującymi, bladoniebieskimi oczkami, jakby przewiercał mnie na wylot... by po kilku minutach jakiejś wewnętrznej walki z sobą, oświadczyć: “Na gut”.

Nie wierzyłem. Szczęście. Przypadek, czy wewnętrzna wiara sprawiły, że to co nie udawało się innym całymi miesiącami, mi udało się nieomal z marszu. Miałem pracę i to od zaraz. Jutro musiałem stawić się na godzinę dziewiątą rano. Odżyłem!

Herr Brgerr był Czechem z masowej emigracji politycznej po wypadkach 1956 roku... i chyba to, w głównej mierze zdecydowało o moim sukcesie i jego nagłym zaufaniu. A może po prostu miał tego dnia dobry humor, bo była prześliczna jak na ową porę roku pogoda. Któż to wie?... Zrozumiałem jedynie dlaczego “Skoda” ist gut Auto... (c.d.n.)

errad : :
wrz 14 2005 KREMS.
Komentarze: 11

Kręta, wąska, asfaltowa droga opadała w dół, wciśnięta między wysoki, kamienny mur z prawej strony i stromy stok z lewej, na którym nieco powyżej bielały ściany winnych piwniczek... Czerwone “Renault 4” zjeżdżało z piskiem opon, gnane nierozważnym pośpiechem, zostawiając za sobą chmurę kotłującego się kurzu... W środku trzech młodych ludzi kłóciło się wzajemnie, jakby ignorując niebezpieczeństwo... Paweł krzyknął:

- Uważaj! Zakręt...

“Renault” szarpnięty nagłym pociągnięciem kierownicy, zachwiał się na ostrym łuku, przeleciał obok znaku “stop” i... z trzaskiem gniecionych blach został odrzucony nagle przez lewy bufor lokomotywy o kilka metrów dalej, uderzając w słup trakcyjny... Wagony z przeraźliwym jękiem i zgrzytliwym wizgotem gwałtownie zblokowanych kół, gniotły zaklinowany samochód niczym papierową zabawkę... Po chwili zapadła przeraźliwa cisza...

Stefan leżał parę metrów dalej, wyrzucony impetem uderzenia na krzak głogu, jęcząc i coś mamrocząc... Był nieprzytomny. Spod poszarpanych i zmiażdżonych blach samochodu zwisał strzęp mięsa i krwi... Nieopodal na połyskliwych torach widać było ostatni wagon... Abstrakcyjna bryła z dwoma czerwonymi latarniami, wyglądała nierealnie i groteskowo... Ludzie biegli z krzykiem, potykając się o nierówności nasypu, wystraszeni, nierealni, ciekawi... Strach i lęk na ich twarzach był w tej chwili jakby naturalnym odruchem... Ukośne promienie zachodzącego słońca wydłużały nierealnie cienie, rozpraszały się w okruszkach rozsypanego w trawie szkła, na odartych z lakieru blachach i kropelkach gęstniejącej krwi... Powoli narastał dźwięk zbliżających się samochodów straży pożarnej i karetek pogotowia...

Ktoś szarpał drzwiczki samochodu, kilka osób pochylało się nad leżącym ciałem... Ludzie zaglądali do środka auta przez szczeliny oczodołów, które jeszcze parę minut temu były oknami... Jakaś dziewczyna wymiotowała, oparta o biało-czerwony, betonowy słupek...

Opowiadał o tym beznamiętnym, ściszonym do szeptu głosem, jakby to wszystko było w nim czymś, na kształt nieakceptowanego, zarejestrowanego w podświadomości a powtarzalnego wielokrotnie obrazu... Obrazu, który chciał wymazać cofnięciem czasu, odwróceniem biegu zdarzeń, a który zapewne wryje się w pamięć na zawsze i będzie powracał po wielokroć w jakichś tam fazach życia aż do śmierci...

Gdy później oglądałem zdjęcia z wypadku, nie mogłem uwierzyć, że ktoś mógł to przeżyć. Sterta żelastwa przypominała samochód tylko w miejscu kierowcy...

Z relacji naocznych świadków wynikało że, Grześ (ten, który mnie zastępował) zginął od razu. W chwili zderzenia siedział obok kierowcy na “moim” miejscu. Jego głowa szarpnięta nagłym uderzeniem, została strzaskana złamanym słupkiem drzwiowym a całe ciało tak było splątane z blachami, że strażacy musieli wyciąć ogromną połać żelastwa, bo nie można było oddzielić jednego od drugiego... Spod oddartej blachy tyłu samochodu, sterczał podobno kawałek urwanej kości piszczelowej z ochłapem mięsa i przyczepionym do niego butem... To była noga Pawła... Wnętrze wypełniała krew... Była wszędzie, przemieszana z szmatami, kawałkami papieru i mazią mózgu... Przerażająco wyglądało coś, co kiedyś było twarzą a z czego zwisała niczym jakieś straszliwe wahadełko, biała kulka oka...

Do domu wracałem nocą... Padał deszcz, rozmazywany monotonnymi wahnięciami wycieraczek. Co chwilę oślepiany światłami nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów,- myślałem tym otępiającym sposobem, kiedy to powraca jedna i jedyna natrętna myśl... “Stary” to ostrzeżenie, pakuj manatki i zmykaj do kraju... To mogłeś być ty, ten tam “wkręcony” w blachy... Gdyby nie skręcona noga, to może teraz tą drogą jechałby Grześ...

W jakichś błyskach myśli, powracał odsłonięty przez Stefana kikut nogi Pawła, owiniętej grubo bandażami przesiąkniętymi rdzawo-brunatną krwią... Oczy Stefana, smutne i jarzące się gorączką... Nieprzytomne bredzenie Pawła, który jeszcze nie wiedział...

Brakowało mi tchu. Przy każdym wysprzęgleniu samochodu, igiełki bólu świdrowały mózg... Czyżby los szykował mi powrót “na tarczy...”

Nie można igrać z losem. Nie można walczyć z przeznaczeniem. Nie można ignorować tego, co się stało... Ostrzeżenie zapaliło wszystkie czerwone światełka w moim umyśle, który trudno było wyrwać z uścisku otępienia. Z tego niebezpiecznego wirowania, wokół czegoś co nie mieściło się w dotychczasowych jego ramach, czego nie potrafił jeszcze ogarnąć...

Wolno wjechałem w Gentzgasse, jeszcze kilka zakrętów i zaparkowałem samochód tuż przed wejściem.

Siedziałem skulony w ciemnym wnętrzu auta, zdrętwiały i nierealny. Deszcz bębnił o blachy, ściekał strużkami po szybach, zamazując ginącą w półmroku ulicę, jakby nie miała ani początku ni końca...

Nie wiem ile minęło czasu nim zdecydowałem się wysiąść... Stałem i patrzyłem na bramę, jakby nie wierząc, że mogę tam wejść... Krople deszczu spływały mi po włosach, po twarzy zalewały oczy, przesiąkały przez ubranie... Nie były w stanie jednak spłukać zdarzeń, które się już wydarzyły, zapadły w pamięć na zawsze i nierozerwalnie. Żaden deszcz, żadna burza, żadne inne wydarzenia przeszłe ani przyszłe, nie zamażą już nigdy tej tragedii, która pozostanie gdzieś tam w środku, do końca życia!

Wreszcie nacisnąłem dużą, żeliwną klamkę i wszedłem w ciemną czeluść głuchego korytarza. Z niemiarowym stukotem kuli o drewniane schody, wdrapałem się z trudem na piętro.

Pokój był ponury, nierealny, głuchy i pusty... Tylko firany wydymały się targane podmuchami wiatru na dużych, ślepych oczodołach okien... (c.d.n.)

errad : :