Archiwum październik 2005, strona 4


paź 07 2005 POWRÓT...
Komentarze: 14

Autokar z cichym pomrukiem silnika, zagubiony w nierealnych ciemnościach, unosił nas do innego, zwyczajnego już świata... Ewa spała, z głową opartą na moim ramieniu, z zaciśniętymi piąstkami, jakby chciała coś w nich zatrzymać, z taką dziecięcą wiarą, że być może jest to możliwe za sprawą magii czy uznanych gestów...

Szczęście. Jak bardzo staramy się je zachować w sobie, jak pragniemy ubłagać by zostało z nami jeśli nie na zawsze, to chociażby nieco dłużej, jeszcze troszeczkę, jeszcze chociażby momencik... I jak bardzo różnie można interpretować to słowo, nigdy nie zdefiniowane, nie do końca jasne i złudne, drzemiące gdzieś tam w nas, uczucie o pięknie, o uroku chwili, o spełniających się marzeniach... Dla jednych jest to wygrana na loterii, dla innych uniknięcie niebezpieczeństwa, dla jeszcze innych przypadkowy pobyt tam, gdzie chcieliby być w danej chwili... W czasie wojny, w obozach, szczęściem było znalezienie kromki chleba, uniknięcie ostatniego uderzenia, jakiś łachman, którym można było się okryć... Niezrozumiałe uczucie,- pragnione, piękne w ulotnym momencie, cudowne jak tęcza... Fatamorgana życia, mamiąca nas nieustannie i nieustannie niknąca, gdzieś tam za horyzontem naszych marzeń...

W nocy, a właściwie już nad ranem, powiedziała mi dwa zdania, które strzaskały tą wyrzeźbioną nagle kryształową kulę, wypełniającą moje serce nieznanym, innym blaskiem...

Pod koniec sierpnia wyjeżdżam z rodziną do Kanady. Na stałe!

Zamarłem. Przestałem istnieć. Katedra marzeń runęła w jednej chwili mimo cichych, niewypowiedzianych modlitw... Drzewo szczęścia z trzaskiem złamało się na pół, jakby rażone niewidzialnym piorunem. Nie umiałem wydusić z siebie żadnego sensownego słowa... Uniosła się na łokciach. Spojrzała na mnie smutno, pięknie i z przeogromnym żalem. Patrzyłem jak po jej policzkach wolno płyną dwie, ciche łzy...

Boże...
Wyszeptałem... – Dlaczego? Staraliśmy się o to, od kilkunastu lat a dokładnie od 1979 roku, gdy ojciec wyjechał do Sudbury...

Patrzyłem przed siebie, na umykającą w światłach reflektorów drogę, na umykające marzenia, które pozostawały za nami, coraz dalej i dalej... Nie mogłem zrozumieć dlaczego tak się dzieje...

Poruszyła się, musnęła ustami mój policzek, jakby sen był jawą... Czułem jej zapach, ciepło ręki na moim udzie, miękkość łaskoczących włosów... Autokar z jękiem wspinał się pod górę... Szczęście! Szczęście nie ma liczby mnogiej... (c.d.n.).

errad : :
paź 07 2005 W OBŁOKACH...
Komentarze: 9

Ażeby z Rozsa Ferenc dostać się na Margit Sziget, trzeba było dojść do Rudas Laszlo, następnie skręcić w prawo w Szent Istwan krt. i przejść przez piękny most Margit...

Ewa była podniecona i radosna, pełna niesamowitych pomysłów i planów na następne godziny, które postanowiliśmy spędzić tylko we dwoje, odłączając się od grupy zaraz po śniadaniu...

Wyspa tonęła w słońcu i zieleni. Szliśmy Hajos Alfred, podziwiając cudowny o tej porze błękit Dunaju, szeleszczący lekką bryzą i chlupoczący o nabrzeże spokojną, rytmiczną falą. Szczebiot rozśpiewanych ptaków, zmieszany z szumem bladozielonych liści drzew, był jakby dopełnieniem piękna dnia i niesamowitej lekkości naszych serc... Do tego ten zapach wody, rozmigotanej w tysiącach słońc, to kwitnienie kwiatów, ta delikatna woń jej perfum... Minęliśmy puste jeszcze o tej porze korty tenisowe i objęci w pół, wtopieni w siebie, tak jakby poza nami nic nie istniało, weszliśmy w parkowe alejki Uttoro...

Z ławeczki, na której przysiedliśmy na moment, rozciągała się piękna panorama prawobrzeżnego Budapesztu... Jeszcze było cudownie, beztrosko... Dziś jeszcze świat był nasz i wszystko wokół było dla nas, ale widziałem już pojawiający się momentami na jej buzi smutek. Przemykający jak mgnienie, ale przecież zauważalny.

Pięknie tu... Tak. Czy zapamiętamy na zawsze ten poranek, te minione dni i te cudowne noce..? Na pewno. Szczęśliwe chwile zawsze się pamięta. Masz rację. Chyba nigdy nie byłam tak szczęśliwa... I pomyśleć, że nie chciałam jechać na tą wycieczkę. Bałam się samotności a jakby w przeciwwadze nie chciałam, nie pragnęłam żadnych nowych twarzy... Życiem rządzi często przypadek... Wiem... Pamiętam nawet ten twój smutny wiersz... Nie zawstydzaj mnie. Wtedy miałem na ten temat bardzo zielone pojęcie. Umiem go na pamięć... ... Ten rozdział życia mam za sobą. Może kiedyś... Nie mów tak. Szkoda by było. – Spojrzała na mnie z budzącym się zaciekawieniem... Opowiedz mi o Nantes. – Zmieniłem temat. Niechętnie wracam do tamtego czasu. Nie dziś. Proszę... Chcę być szczęśliwa. Bardzo szczęśliwa. Chcę żeby tak było zawsze... W porządku... Boże. Dlaczego kiedy człowiek jest blisko nieba, czas mija w tak zawrotnym tempie. Mamy przed sobą cały dzień i całą noc. Nie myślmy jeszcze o tym... Chodźmy na basen. Chodźmy!

Późnym popołudniem znaleźliśmy małą przytulną restauracyjkę. Zjedliśmy wyśmienity obiad a potem poszliśmy połazić po mieście jakby w zrozumiałym na ten czas, pożegnalnym geście. Chcieliśmy chyba zapamiętać te wszystkie miejsca, w których pozostawialiśmy coś niezaprzeczalnie pięknego, jedynego w swoim rodzaju, jakieś kawałeczki siebie...

Ewa szła obok mnie dziewczęcym, sprężystym krokiem. Zalotna, wspaniała i pełna osobistego uroku. Jednak jej uśmiech gasiły smutniejące z każdą chwilą oczy...

“A ty mnie na wyspy szczęśliwe zawieź, wiatrem łagodnym włosy jak kwiaty rozwiej...” Zacytowała niespodziewanie. - I zawiozłeś i rozkołysałeś... Pokazałeś i motyle i wody ciche... Więc dlaczego czuję się coraz bardziej zagubiona... Każdą z tych chwil uniesiemy z sobą w sercach. Każdy dotyk, gest, błysk oczu i całą naszą radość, pamięć zachowa gdzieś tam w nas na zawsze... Obiecajmy sobie, że dziś już więcej nie będziemy myśleć o jutrze. Dobrze? Postaram się. – Spojrzała na mnie przez króciutką chwilę. Jednak gdy na moment uniosła ku górze głowę, zdążyłem dostrzec to, co chciała ukryć... Hej... Nie wygłupiaj się. – Powiedziałem to miękko, ciepło,- ogarniając ją ramieniem i mocno przytulając do siebie...

Staliśmy na chodniku, w obcym mieście, zagubieni na końcu naszego świata. Ja i ona. Samotni, choć mijał nas tłum przechodniów...

- Ja nie płaczę. – Wyszeptała. – Nie płaczę... (c.d.n.).

errad : :
paź 05 2005 EWA.
Komentarze: 15
Tyle lat na to czekałam. Nie rozumiem. Wiem, że nie rozumiesz...

Drugi raz tego ranka oniemiałem. Nie, to niemożliwe. To niezrozumiałe, niewiarygodne... Patrzyła na mnie tymi swoimi pięknymi, ufnymi oczami, w których było coś nienazwanego...

Nawet nie wyobrażasz sobie ile razy pragnęłam, byś mnie dotknął, przytulił, pocałował... ... Tak. Teraz mogę Ci już o tym powiedzieć. Mogę Ci powiedzieć i to, że byłeś dla mnie takim dziewczęcym marzeniem. Kimś, kto nauczył mnie poezji, patrzenia w gwiazdy i postrzegania piękna, tam gdzie powinno się go szukać... Jezu... Dlaczego nigdy nie pisnęłaś o tym nawet słówkiem. Przecież zostawałaś tyle razy na noc... Bo nie umiałam. Nie miałam odwagi... Przecież chodziliśmy do kina, do teatru... Odprowadzałem Cię do domu. A w Karpaczu... Pamiętasz spaliśmy całe dwa tygodnie pod jednym namiotem... Hmmm... – Zarumieniła się. – Wtedy byłam dziewicą... Wstydziłam się...

Siedzieliśmy oparci o poduszki. Pierwsze promienie słońca różowiły jej buzię, igrały w pasemkach włosów, nadając równocześnie ten cudowny blask jej oczom. Nadal ufnym i nadal jakby nieco dziewczęcym...

Straciliśmy tysiące dni... Nadrobimy. Świat jest nasz... Nie nadrobimy. Straciliśmy...

Opuszkami palców błądziłem po jej smagłej, cudownej w dotyku skórze. A gdzieś tam w środku wichura burzyła mój wieloletni ład. Pojawiały się jakieś fragmenty zdarzeń. Słowa. Gesty, które teraz nabierały innej wartości. Wszystko skotłowane, bezładne, jak toczące się przez mój umysł, paciorki przeszłości...

Zostaniemy dziś sami? Tak. Cały dzień? Cały dzień. I noc? I noc. Jest Ci ze mną dobrze? Cudownie. Jesteś niesamowita...

Chodź... Wyszeptała to tak, że w jednej chwili zwaliło się na mnie całe piękno świata... (c.d.n.).

errad : :
paź 04 2005 ROZSA FERENC.
Komentarze: 20

Na Ewę nigdy nie patrzyłem tak jak się patrzy na kobietę. Była kumplem, przyjacielem, oparciem... Jej mądrość i wewnętrzne ciepło emanowały zawsze spokojem, wyważeniem opinii i dobrem... Żaden gest, choćby najbardziej intymny, dotyk, czy pocałunek, nie zawierał w sobie nigdy elementu erotyki. Był normalny na daną chwilę, bliski, czuły, ale nigdy erotyczny... Przegadaliśmy razem setki nocy. Spaliśmy na biwakach w jednym namiocie, jednak nigdy, przenigdy nie zamigotał mi nawet w podświadomości płomyk czegoś więcej. Czegoś co może zdarzyć się między chłopcem a dziewczyną, mężczyzną a kobietą... Żyliśmy jakby w innych światach, bliskich sobie, ale odległych uczuciowo... Później pisywaliśmy do siebie w niewymiarowych odstępach czasu krótkie liściki, lub wysyłaliśmy świąteczne kartki, ale w miarę upływu czasu było to coraz rzadsze i rzadsze aż i ta cieniutka nitka gdzieś się zagubiła w wirze umykającej codzienności...

Nie spałem. Do pokoju zaczynał wnikać przez mgłę firan jeszcze nie chciany świt.

Opuszkami palców otulę Twe piękno jak zwiewność

I poniosę w sercu aż na krańce życia

Poprzez wszystkie uczuć kontynenty

Jak się niesie szczęście wyjęte z ukrycia

I zapiszę Cię na stronach świata

Nutą drżącą tęskniej niż skrzypiec marzenie

Byś na zawsze pozostała jak wiosenny pejzaż

Leśna ścieżka drzewo przystań i pragnienie

Leżała wtulona we mnie jak puchaty, mięciutki kłębuszek. Oddychała równomiernie, pełna kobiecego uroku i snu, odprężona, pogodna,- piękna nagością... Patrzyłem na jej odsłonięte ramiona, delikatną szyję i połyskujące, poskręcane kosmyki włosów. Nawet nie wyobrażałem sobie, że to ciało może skrywać gdzieś tam w środku tyle dynamiki, gorączki i szaleństwa...

Nie śpisz? Nie... Hmmmm... Podrzemiemy jeszcze? Prawda..?

Przylgnęła całym ciałem, całą nagością tak blisko, że nie wiedziałem, czy jest nas dwoje czy stopiliśmy się w jedną cudowną całość... (c.d.n.)

errad : :
paź 03 2005 DZIWY...
Komentarze: 17

Kamienica była zwyczajna i nie wyróżniająca się niczym szczególnym, spośród innych domów. Trzypiętrowa, z poszarzałą elewacją, wciśnięta między dwa inne, wyższe budynki, ni to secesyjne ni nijakie, stanowiła jakby fragment monolitu lewej części ulicy. Wysoka, dwuskrzydłowa brama otwierała się nieco ciężko, pojękując na nie oliwionych od dawna zawiasach. Za bramą, przestronna sień i czyste schody wijące się spiralnie ku górze.

Wchodząc do mieszkania, zaskakiwał ślicznie urządzony przedpokój, pachnący tymiankiem, schludny, choć odrobinkę staroświecki. Drzwi na prawo wiodły do właścicieli, zaś na lewo wchodziło się do naszych lokalików, które gospodarze wynajmowali za pośrednictwem Ibuszu, turystom.

Myślę, że projektując tą część domu, domorosły architekt nie stronił od alkoholu, bo na tak kuriozalne rozwiązania chyba nikt na trzeźwo by nie wpadł. A więc, najpierw pierwszy pokój, podłużny z dwoma tapczanami po obu stronach, centralnie ustawionym stołem okolonym trzema krzesłami i stojącą pod oknem lampą. Następnie drzwi i łazienka. Staromodna, z piecem na drewno, poszarzałą emalią wanny i ogromną umywalką, nad którą dominowało szlifowane lustro. Dalej znowu drzwi a za nimi mój pokoik. Łóżko wypiętrzone pościelą i przykryte ludową kapą. Malutki stolik, jedno krzesło i landszaft na ścianie w ładnie rzeźbionej, złoconej ramie. Eh... Brak słów.

Ewa ze starszą panią z Wrocławia mieszkała w tym pierwszym. W drugim ja sam, jako że z uwagi na nieparzystość pań i panów a zarazem przypadkowość szczęścia, dostąpiłem zaszczytu przyznania mi “jedynki”.

Gdy weszliśmy do środka, pani Karolina spała. Ewa stanęła obok łóżka tak, że musiałem przecisnąć się między nią a stołem, by przejść do swojego pokoju. W nikłym świetle nocnej lampki wyglądała ciepło i tajemniczo... Szepnąłem: “Dobranoc” i leciutko musnąłem jej policzek wargami w przyjaznym pocałunku...

Rozbierając się myślałem jak zaskakująco naszym życiem rządzi przypadek. Nie widziałem jej od odległego czasu ukończenia szkoły, szalonych prywatek na Grottgera i tych smażonych na tony placków ziemniaczanych, którymi razem z Haliną ratowały nam życie w trudnych czasach pustych kieszeni.

I oto los a może przypadek sprawił, że po wielu latach, wylądowaliśmy na dwutygodniowej wycieczce w Budapeszcie. Gdy jechaliśmy autokarem opowiadała mi o swoim stypendium we Francji o nieudanym małżeństwie, rozwodzie, powrocie do kraju. O dniach pięknych i smutnych, o starych dobrych czasach... Szkolne marzenia, plany i cele... Jak niewiele z nich udaje się urzeczywistnić. Jak łatwo rozpraszają się w zwyczajnej codzienności, gubiąc pierwotny, młodzieńczy sens, w szeleście spadających z kalendarza kartek, zamienianych nieubłagalnie w upływ tygodni, miesięcy i lat...

Otworzyłem drzwi do łazienki. Musiałem wziąć natrysk po tej burzliwej nocy,- pełnej niespodzianek i przeżyć, które tak głęboko i na wiele lat wryły się w naszą pamięć... Oniemiałem! W wannie stała Ewa. Naga, wysmukła, połyskująca w strumyczkach wody, spływającej między piersiami, po brzuchu, po udach... Opuściła “słuchawkę” prysznicu ku dołowi i spojrzała na mnie w taki sposób, że poczułem jak serce wyskakuje mi z piersi... Zrobiła jakiś niedostrzegalny gest, jakby usuwając się nieco do tyłu, jakby zapraszający, w pełni naturalny, kobiecy, piękny... Chyba ostatnią, jeszcze funkcjonującą szarą komórką pomyślałem, że projektowanie wnętrz po pijaku, ma jednak swoisty urok...Wszedłem do środka, z kolorowym ręcznikiem, który zsunął mi się z ramienia, upadając tuż przy wannie... (c.d.n.)

errad : :