Archiwum październik 2005, strona 2


paź 20 2005 LISTOPAD. (Obrazek ostatni).
Komentarze: 21

Wracałem do domu opustoszałą aleją parkową. Siąpiący deszcz połyskiwał w światłach latarni i na nagich konarach drzew, kołysanych zimnymi podmuchami wiatru, rozmazując się w wszechobecnej ciemności, jak smutek, jak nieokreślony żal za czymś, co znałem a czego już od tak dawna nie było...

Hej! – Podniosłem głowę. Przede mną stała Nika. Przemoczona, z włosami przylepionymi do czoła, jak zjawa. Jak wywołany z pamięci obraz... Dobry wieczór... – Raczej wyszeptałem zdumiony, niż powiedziałem. Co ty tu robisz w mojej dzielnicy... Wracam do domu. – Patrzyliśmy na siebie. Dziwnie zaskoczeni, onieśmieleni... A to ci dopiero... Myślałam, że nie ma cię w mieście. Znajomi mówili mi, że wyjechałeś... Wróciłem kilka miesięcy temu.

Parę minut później siedzieliśmy w małej, przytulnej i nieomal pustej kawiarence.

Prosimy dwie lampki pół wytrawnego, białego wina i dwie kawy. Jedną czarną i jedną ze śmietanką... – Gdy kelnerka odeszła, Nika spojrzała na mnie i powiedziała z uśmiechem... Pamiętasz co lubię...

Była ubrana w czarny, obcisły sweterek, na którym połyskiwał mały wisiorek ze stylizowaną ćmą. Ten sam, jaki kiedyś jej podarowałem...

Tak... To ten. – Potwierdziła podążając za moim wzrokiem.

Rozmawialiśmy jak starzy, dobrzy znajomi, ale nie jak dwoje, niegdyś zakochanych ludzi. O codzienności, o pracy... Z tym wyczuwalnym napięciem, które gdzieś tam ciągle było, jak cień, jak przeszłość...

Pewnie wiesz o wszystkim. – Spojrzała na mnie. Wiem.

Zaróżowione policzki. Błękit oczu. Smukłość dłoni i ta zachwycająca lekkość bycia. Ten tylko jej znany sposób poruszania się, naturalny, zmysłowy...

Zostałam po prostu ukarana... To było straszne...

Milczałem...

Zostawił mnie pod ołtarzem. Uciekł i tak straszliwie upokorzył przed całym miastem...
Nie mówmy o tym. To była kara za to, że chciałam wziąć na Tobie odwet. Wyjść za mąż, byś wiedział, że jestem szczęśliwa... Nika... Daj spokój... Jezu. Powiedz mi dlaczego tak się stało. Byliśmy tacy inni, naturalni, tylko dla siebie... Ciągle się zastanawiam, jakby to wyglądało, gdyby tamten dzień nigdy się nie zdarzył... Jednak się zdarzył. On wtedy tylko mnie odprowadził. Nie łączyło nas nic. Po prostu uparł się, żeby mnie pocałować a ja uległam... Potem ta twoja wizyta... Epizod. I to moje niepotrzebne wikłanie się... Gdyby wtedy rozmowa potoczyła się inaczej... Gdybym... Skarbku. Mamy to za sobą. Żeby kochać pięknie, potrzebne jest zaufanie. Ja wtedy je straciłem... Bezpowrotnie. I tu nie chodzi o rozmowę, tylko o to co się stało. Co widziałem i co we mnie pozostało... Zgotowalibyśmy sobie w przyszłości piekło. Dlatego odszedłem...

Tak cudownie trzymała kieliszek. Jej pełne wargi połyskiwały w przytłumionym świetle, wilgotne, zmysłowe, gdzieś tam ciągle pragnione... Dotknąłem jej dłoni.

Chodźmy. Posiedźmy jeszcze chwilkę. Taką maleńką chwilkę, żeby
spamiętać... Dobrze...

Nie mówiliśmy nic. Patrzyliśmy na siebie. Pięknie. Jak dawniej. Dwoje nadal kochających się ludzi, którym nie było dane szczęście bycia razem...

Szliśmy wolno, milcząc, blisko siebie, aż do bramy...

Może wejdziesz na chwileczkę... Nie Niko. Spotkamy się jeszcze? Nie wiem.

Ująłem jej głowę w obie dłonie i popatrzyłem prosto w oczy. Długo, bardzo długo. Nie spuściła wzroku... Gdy podała mi rękę poczułem, że drży...

Mieszka niedaleko mnie. Nieraz przejeżdżając samochodem, widzę ją pochyloną nad rabatkami lub spacerującą z psem. Czasem, gdy mnie zauważy, macha radośnie ręką...

Nie wyszła za mąż. Bo jak to kiedyś powiedziała: Nie mogę być z kimś, z kim nie mogę być”.

errad : :
paź 19 2005 ROZSTANIE. (Obrazek czwarty).
Komentarze: 20

Dom był nie wysoki, dwupiętrowy z tu i ówdzie odpadającymi już kawałkami tynku. Z jednej strony oparty o ścianę zieleni, z drugiej przytulony do ogromnego, starego dębu... Weronika mieszkała na pierwszym piętrze w ładnym, dwupokojowym mieszkanku, urządzonym z kobiecym smakiem, które tchnęło spokojem i ciepłem. Gdy wszedłem, przylgnęła do mnie całym ciałem. Jak zawsze. Pięknie i zmysłowo... Jakby zgorączkowana. Jakby nagle obudziło się w niej to całe, cudowne rozognienie, drzemiące gdzieś tam wewnątrz tęsknotą i pragnieniami. Ale przecież wiedziałem, że tak już nie jest... I ten zapach, ulotny, zwiewny, niepodobny do innych. I te oczy; iskrzące radością, śliczne, jedyne... Usiedliśmy naprzeciw siebie. Aromat świeżo zaparzonej kawy, stwarzał miłą, przytulną atmosferę, na przekór temu co wisiało w powietrzu, co łomotało mi w duszy, co było nieuniknione...

Kiedy wróciłeś? Miałeś chyba przyjechać jutro? Zabrałem się okazją ze znajomymi. – Dostrzegłem w jej oczach coś, czego nigdy dotychczas nie widziałem. Coś nieokreślonego, nieznanego. To był moment. Jakimi znajomymi? Nie znasz ich. Przyjechaliśmy dwa dni temu. I dopiero teraz mi o tym mówisz. Dlaczego nie zadzwoniłeś? Nie wpadłeś od razu? Wpadłem. Jak to? Nie było mnie w domu? Nika. Nie jestem przyzwyczajony do takiej gry... Jakiej znowu gry? O czym ty mówisz? – Patrzyłem na nią jak na kogoś, kto nagle rozsypuje się na małe, nieznane mi dotychczas a obce kawałeczki... Dwa dni temu, byłem tu wieczorem... Nie możliwe... Przestań! – Przerwałem... Umilkła i spojrzała na mnie w taki sposób, że nieomal natychmiast rozbudziła się we mnie ta niepowtarzalna czułość, która zawsze wypełniała mi serce w jakimś nagłym odruchu bezbronności. Znowu nie widziałem nic, tylko te jej oczy, usta, ramiona, cudownie zarysowane piersi i opuszczone wzdłuż ciała dłonie, tak lekko, tak cudownie spoczywające na jej udach. Dwa motyle, których nocne piękno i zaczarowane wirowanie znałem każdym nerwem swego ciała. Nasz wzrok skrzyżował się na moment. Kto to jest? Kto? Kto to jest? Kim jest ten mężczyzna? Zresztą Nie ważne. To koniec Niko... Nie wygłupiaj się. Daleko mi do tego. Może mówisz o tym koledze z pracy, który odprowadził mnie do domu? Może. Ale... Głuptasie. To nic nie zna... Nie przerywaj mi i przestań wreszcie kłamać! – Nieomal krzyknąłem. – Wiesz, że tego nie znoszę... To nic nie znaczy. - Powtarzała. – To nic nie znaczy...

Widziałem w jakimś dziwacznym zwolnieniu, jej poszarzałą nagle twarz. Twarz już obcej kobiety, z którą przeżyłem tyle pięknych chwil, dni i lat. Serce tłukło się we mnie jak oszalałe. Zabrakło mi słów. W nagle zapadłej ciszy, przelatywały mi przed oczyma w jakichś rozbłyskach te wszystkie niezapomniane zdarzenia, które już były przeszłością. Fragmenty niepowtarzalnych rozmów, szaleńczych przyrzeczeń, cudowne urywki niezliczonych, bezwstydnych i rozkosznych nocy. Nieomal czułem jej dotyk, przyśpieszony oddech, smak ust... Jak ja teraz będę żył. Jak poskładam siebie... Dlaczego to się dzieje? Dlaczego? Aniele Zegarów,- pomyliłeś przyciski... Nie chcę tego... Nierealny obrazek niemego dramatu. Dwoje kochających się ludzi po obu stronach granicy, którą zda się sami sobie wyznaczyli.

Co z nami będzie? – Wyszeptała nieomal nie poruszając wargami. – Wybaczysz mi? Nie ma już nas. Jesteś ty i on. Nie mów tak. Proszę cię.

Wstałem. Nie poruszyła się. Patrzyła. Tylko patrzyła pełnymi łez, pięknymi jak dawniej, tymi tak kochanymi przeze mnie, oczami. Patrzyła aż do momentu nim dwie duże kropelki spłynęły po jej policzkach.

Zostań... Nie zostawiaj mnie tak. Kocham cię, pragnę i bardzo, tak bardzo potrzebuję... – Wyszeptała to tak cicho, że ledwo dosłyszalnie...

“Ja też cię kocham. Ja też tak bardzo cię kocham”. Te nie wypowiedziane słowa huczały we mnie jak wodospad żalu, jak nagły ból, jak niemy krzyk...

Jakże bardzo w tym momencie jej pragnąłem. Jak straszliwie chciałem zostać. Wtulić się w nią, znowu zatracić i na nowo ulecieć jak dawniej, gdzieś tam za ukośne niebo... A jednak podszedłem do drzwi i wyszedłem,- zamykając je za sobą cicho, bezszelestnie, na zawsze... (c.d.n.)

errad : :
paź 18 2005 OPOWIADANIE.
Komentarze: 17

Dawno, dawno temu, tuż po wygnaniu Ewy i Adama z Raju, Bóg przywołał do siebie jednego z Aniołów i powiedział:

Od dziś będziesz pełnił funkcję Anioła Zegarów. Na tym urządzeniu jak widzisz są cztery główne przyciski odpowiadające pewnym uczuciom takim jak: MIŁOŚĆ
, SZCZĘŚCIE, RADOŚĆ i MĄDROŚĆ. Pod nimi natomiast, są następne cztery, które wywołują stany przeciwstawne, nazwane odpowiednio: OBOJĘTNOŚĆ, NIESZCZĘŚCIE, SMUTEK i GŁUPOTA. Oprócz tego, przy każdym z przycisków jest suwak, którym możesz potęgować lub łagodzić dany stan duszy. Na przykład, gdy naciśniesz “SZCZĘŚCIE” i przesuniesz suwak do góry, dodasz do tego uczucia radość i zadowolenie, a jeżeli przesuniesz go w dół, to spowodujesz narastanie stanu nostalgii, zadumy i tęsknoty... Rozumiesz Aniele Zegarów? Rozumiem Boże. Musisz jednak pamiętać o jednym. Urządzenie to steruje tylko uczuciami ludzi zagubionych. Wybierając którąś z takich dusz, zadecydujesz o jej życiu na podstawie zapisanych w maszynie przeżyć. Ale równocześnie jednym z czterech, głównych przycisków, uruchomisz przycisk przeciwstawny, który losowo wybierze setki zwykłych dusz skazując je na rozczarowania, żal i ból. Dlatego też musisz działać rozważnie i mądrze. Ażeby ułatwić ci pracę, tu z boku jest usytuowany przełącznik: ZWYCZAJNOŚĆ. Kiedy będziesz się wahał jak postąpić, użyj go, choć musisz wiedzieć, że jego działanie nie jest jednostkowe a przenika równocześnie do setek milionów serc. Lepiej jednak będzie w niektórych przypadkach podjąć to ryzyko, niż uszczęśliwić bądź unieszczęśliwić kogoś niesłusznie...- Rozumiesz Aniele Zegarów? Tak Panie.

I jeszcze jedno. Jeżeli “rozdasz” zbyt wiele nieszczęść i zrozumiesz, że nie zdołasz tego zrównoważyć szczęściem bo więcej jest gniewu niż dobroci, wtedy urządzenie samoczynnie przejdzie ze stanu “ZWYCZAJNOŚĆ” w stan “SZALEŃSTWO”. Nastanie wówczas eskalacja uczuć. Wybuchną wojny, rozprzestrzenią się plagi i choroby. Poleje się krew winnych i niewinnych, aż ludzie zrozumieją sami, że nie należy wszystkiego oczekiwać od nas. Że po to dałem im rozum i serce by potrafili żyć samodzielnie, by nauczyli się wzajemnie kochać i cenić to co im dałem, niezależnie od tego w jakim stanie się znajdują. Na ten czas wyłącz całkowicie maszynę... Oni muszą wiedzieć i zrozumieć sami, że to co noszą w sobie stanowi równoważnik ich życia i pragnień i choć nieraz będzie im się wydawało to niesprawiedliwe, to jednak z czasem zrozumieją całe piękno świata, które dla nich stworzyłem...

errad : :
paź 17 2005 ZAUŁKI... (Obrazek trzeci).
Komentarze: 10

To był jeden z tych brzydkich, marcowych dni opóźniających wiosnę. Duże płatki mokrego śniegu w ukośnych kreskach zamazywały szary horyzont, znikały w ołowianych falach Bałtyku, dotykały naszych zakutanych w kaptury twarzy, topiąc się momentalnie na zaczerwienionych policzkach...

Szliśmy z Weroniką pustą plażą, objęci i nierealni pod niskim niebem, ogarniającym zda się cały świat; nas, drzewa, trudny lot mew i łuk nabrzeża... Milczeliśmy. Weronika obejmowała moje ramię kobieco, dwoma rękami, w ten sposób, że jej dłonie nikły gdzieś tam w rękawach kurtki, oparte na moim biodrze. Szła na wpół zwrócona do mnie, co i raz spoglądając mi w oczy.

W pamięci, jak szybko zmieniające się slajdy, przemykały we mnie obrazki minionej nocy... Cudowny bezwstyd kobiecych uniesień, szept bezwiednie wypowiadanych słów, gesty, które spamiętane jak gdyby niespójnymi fragmentami, nadawały tamtym chwilom i piękno i niepowtarzalność, którą chciało by się powtarzać w nieskończoność... Jakiś błysk oczu, jakieś nagłe szarpnięcie nagiego ciała rozedrganego w nikłym pasemku światła...

Kochasz mnie? Kochaj zawsze! Kochaj tak do końca życia...Pięknie jak teraz... – Te słowa były we mnie. Słyszałem ich tonację i ciepło... Pamiętałem moment kiedy je wypowiadała. Pamiętałem, jak te nieznane dotychczas zaułki szczęścia, które poznawaliśmy razem i które miały pozostać w nas na zawsze... Tylko nasze i tylko dla nas... Ale przecież nic nie trwa do końca życia. Nic, poza samym życiem.

Tej nocy świat nie istniał. Nie było ani czasu, ani nas w tym czasie... Szaleństwo wypełniało nam po brzegi serca, było i w słowie i w dotyku,- było w nas! Rozrywało nas na strzępy... Byliśmy i znikaliśmy, pojawialiśmy się na moment w jakimś okruchu świadomości i znowu rozsypywaliśmy się w tysiące dziwnych szeptów, unosząc się w bezkres wszechobecnej rozkoszy...

Szliśmy tak i szliśmy. Bez celu, przed siebie... Niemi i niewidzialni, zagubieni w szarości kończącego się dnia. Piękni sobą, swoim biciem serc, których rytm był jednaki, bliski i cudowny tą bliskością, którą czuliśmy oboje... Świat nas nie widział a my za nim nie tęskniliśmy. Bo szczęście było z nami. Bo szczęście było w nas...

Poczułem, że coś wyrywa mnie z ciszy wspomnień, z tego powrotu w tak niedawno minione chwile... To Weronika, patrząc na mnie powtarzała po raz któryś, nim zrozumiałem, co mówi...

Wracajmy... Wracajmy już... Zmarzłam... Dobrze.

Zawróciliśmy. Idąc w kierunku hotelu, czułem jej biodro ocierające się o mnie i czułem smak, tego dziwnego, śnieżnego pocałunku w szumie wiatru zmieszanego z szumem fal. Był jakby lekko słony... (c.d.n.).

errad : :
paź 14 2005 WERONIKA (Obrazek drugi).
Komentarze: 11

Hotel “Gdynia”. Jednoosobowy pokoik, ciepły, przytulny i miły... Rozpakowując bagaże, miałem tylko jedno pragnienie. Wziąć jak najszybciej natrysk, po wielogodzinnej, monotonnej podróży. Zmyć to wszystko z siebie i wskoczyć jak najprędzej do przytulnego łóżeczka, mamiącego relaksem i miękkością....

Nazajutrz, schodząc na śniadanie czułem się znakomicie. Tuż przy oknie zauważyłem stolik z jednym wolnym miejscem.

Dzień dobry... Można?
- Trzy pary kobiecych oczu. Uśmiechnięte i miłe... Tak. Prosimy...

Ponieważ wbrew wszelkim zasadom, nie jadam śniadań, zastępując je zazwyczaj czarną, mocną kawą, w dwóch paniach rozbudził się chyba jakiś odruch macierzyński...

Może jednak spróbuje pan chociaż plasterek tej znakomitej szynki... Dziękuję. Kawa jest tym, czego rano potrzebuję najbardziej. Powiedziałem to w sposób wykluczający dalsze dyskusje na ten temat. Za piętnaście minut zaczynają się wykłady. Tak. O dziewiątej.

Poznały się chyba dopiero wczoraj. To było widać po sposobie rozmowy, uśmiechach, gestach... Dwie z nich były starsze. Trzecia zalotna, miła, o ładnej buzi i pięknie zarysowanych piersiach pod obcisłym sweterkiem... Rozmawialiśmy z tą przyzwalającą swobodą, jaka zawsze towarzyszy ludziom obracającym się w tych samych kręgach zawodowych.

Chyba musimy już iść... Dochodzi dziewiąta. Tak. Chodźmy. Pierwszy wykład ma pan Modzelewski, więc nie powinniśmy się spóźnić...

Zajęcia trwały, wyłączając przerwę na obiad, do dziewiętnastej. Po kolacji można było jeszcze, jeżeli ktoś chciał, uczestniczyć w forum dyskusyjnym. Postanowiłem zobaczyć jak to wygląda. Zjechałem windą na dół i wszedłem do przestronnej salki, w której było około dwudziestu osób. Zamachała do mnie dyskretnie, wskazując obok siebie wolne miejsce...

Dzięki. Wyszeptałem – Ciekawie? Nie bardzo...

Przez pół godziny przysłuchiwaliśmy się nijakiej dyskusji. W końcu nie wytrzymałem...

Chodźmy stąd... Szkoda czasu. Chodźmy.

W kawiarni, przy znakomitym winie rozgadaliśmy się na dobre. Widziałem jak zaróżowiły się jej policzki, jak z coraz większą swobodą opowiada o sobie. Co i rusz uśmiechając się zalotnie i potrząsając burzą niesfornych włosów. Jej smukłe dłonie obejmujące kieliszek byłe ładne, zadbane, miłe... Gdy nasze ręce spotkały się przypadkowo, spojrzała na mnie i... nie cofnęła ręki...

Dochodziła północ.

Chyba już czas na nas. Spójrz zostaliśmy sami... I ten kelner tak dziwnie patrzy... Masz rację. Jutro przecież będą równie intensywne zajęcia. Idziemy? Tak.

Gdy szliśmy przez holl, trochę żałowałem, że ten wieczór już się skończył...

Na którym piętrze mieszkasz? Na piątym. A ty? Na trzecim. Razem z tymi paniami, które poznałeś przy śniadaniu...

Gdy winda się zatrzymała. Spojrzała na mnie w taki sposób, że gdzieś tam we mnie coś drgnęło.

A więc... Do jutra. Śpij dobrze.
Powiedziała to miękko, ciepło, nieomal erotycznie. - Dzięki za miły wieczór. Jesteś doskonałym kompanem...

Wspięła się na palce, musnęła mnie lekko wargami i w jednej sekundzie zniknęła w długim, otulonym półmrokiem i cichym korytarzu...

Tak poznałem Weronikę. Z którą mieszkałem w tym samym mieście, a którą los postawił na mojej drodze setki kilometrów dalej, jakby chciał mnie przed czymś przestrzec. Ale wtedy nawet nie przyszło mi to do głowy... (c.d.n.).

errad : :