Najnowsze wpisy, strona 16


lis 25 2005 KAMYK ZIELONY...
Komentarze: 14

Maria mieszkała na jednej z tych małych uliczek w pobliżu Pl. Narutowicza. Dzień pochylał się już w czasie, kiedy kupowałem przy Grójeckiej najpiękniejszą, pąsową różę... Zaczarowany kwiat nagłej melancholii, smutku, dziwnego bicia serca... Na zwiniętych płatkach połyskiwały kropelki wody niczym jakiś żal. Łzy przemijania...

“Jaka śliczna”, powiedziała, gdy wszedłem.

Usiądź proszę... Za moment będę gotowa.

W powietrzu unosił się delikatny zapach kobiecych perfum. Tęskny jak zmierzch, czający się w drapowaniach firan, w migotliwym blasku świec, w połyskującym na stoliku szkle kieliszków...

Była ubrana w długą, obcisłą, czarną suknię z dużym dekoltem. Włosy wysoko upięte, nadawały jej twarzy jakiś dziwny, nieznany dotąd wygląd... Usiadła naprzeciw mnie, swobodna, piękna i marzycielska...

Wypijemy? Za to nasze piękno dni? Za to nasze piękno dni! Jesteś smutny? – Odstawiając kieliszek spojrzała mi przenikliwie w oczy. Przez moment patrzyliśmy na siebie... Jutro wracam do domu... Tak... Ale to nie powód. Nie wiem kiedy znowu się spotkamy... Wszystko jest takie przypadkowe, nierealne, dziwne... Nie myśl o tym teraz... Przecież jesteśmy... – Wstała. Podeszła do mnie. Usiadła obok i ujmując moją twarz w dłonie powiedziała: “Jesteś najpiękniejszym czasem mego życia”.

Później, kiedy już szedłem samotnie ulicą. Kiedy ciepły wiatr nocy owiewał mi skronie. Kiedy tęsknota za jej dotykiem była niczym niemy krzyk. Gdy cały przesiąknięty byłem jeszcze jej ciałem, jakbym nie był tu a tam, gdzie rozkosz dławiła duszę. Gdzie szept był jak lot, jak rozdarcie, jak nagła fala rozpadająca się na tysiące kropelek spełnienia...

I jeszcze później, gdy zadzwoniła nocą i powiedziała: “Kocham cię...”

I nazajutrz. Kiedy w wiosennym deszczu zastukotały koła wagonu... Wiedziałem... Już wiedziałem, że coś się skończyło...

 

A może kiedyś

Kiedyś znów

W nabrzmiałej ciszą chwili

Znajdziemy w dłoniach ciepło rąk

Zgubiony pył motyli

errad : :
lis 23 2005 ZADUMA.
Komentarze: 12

Którymi szedłem, na których się przewracałem... Zwyczajne, piękne i niechciane. Te pod górę i te łatwe ścieżki mojego życia... Z lotu ptaka niezauważalne, dla niektórych niezrozumiałe a dla większości obojętne. Kto się zastanawia, mierząc czas, nad jednym ziarenkiem piasku w klepsydrze... A przecież krok po kroku szedłem po nich, jakbym szukał czegoś, jakbym w coś wierzył, jakbym chciał dojść tam, dokąd wiodły... Niektóre mroczne, niektóre trudne, nieodwracalne i zamazane...

Czy gdybym teraz zawrócił, odnalazłbym na nich jakieś ślady? Czy można zawrócić? Czytając książkę, często wracamy o kilka stron, by sobie coś przypomnieć, ale to co zostało zapisane wcześniej nie zmienia przecież swojej formy.

Pierwsze co pamiętam, co gdzieś się zapisało,- to burza... Jakiś żółty piasek, dół, strach. Ściana domu i szaleńczo miotana wiatrem dzika jabłoń... Wszyscy uciekli, a ja nie mogłem chodzić z uwagi na przykurcz nogi... Strach był nie sprecyzowany, bo wtedy przecież nie mogłem wiedzieć co to jest “strach”, a jednak...

Pamiętam też czyjąś starą, zarośniętą twarz. Twarz jakiegoś mężczyzny pochylającego się nade mną... Ta twarz później często pojawiała się w snach, jako zwiastun zła. Nieznana, straszna i złowieszcza. Majak, który gdzieś tam był, coś miał przypominać, z czymś się musiał kojarzyć... A przecież do dziś nie wiem...

I to uczucie... Kiedy w słoneczny, letni dzień rzucałem kamieniami do nieba. Kamieniami, które furkocząc wzbijały się w górę niczym ptaki aż jeden z nich zderzył się z jeżykiem. Przypadkowo, jak przeznaczenie... Przed momentem piękny, pełny życia, wpisany w błękit nieba, spadał jak kłębek brzydoty. Bezgłośny. Dziwacznie wirujący, bezmyślnie oderwany od drzewa życia liść... Żal zdusił mi serce, dławił... Nie chciałem by ten ptak umarł. A umierał w moich małych dłoniach, patrząc na mnie malutkimi, czarnymi perełkami oczu aż do momentu gdy główka odchyliła się nierealnie i przestało, gdzieś tam pod piórkami, bić serduszko...

Wstyd w konfesjonale... Wstyd pierwszej spowiedzi, kiedy musiałem wyznać swoje grzechy dziecięcego życia... Brzydkie słowa, podglądanie dziewczyn, zabicie ptaka... Wtedy wydawało mi się, że wszyscy wiedzą jaki jestem zły, zboczony i niegodny... Czerwony po uszy, ledwo trafiłem do ławki a później w domu zamknąłem się w swoim pokoju i nie wyszedłem aż do rana...

Czy to tylko slajdy? Czy tak było... W niedzielę pojechałem zobaczyć ten dom. Nie ma już przed nim dołu, ani żółtego piasku. Wydawał się mały. Dużo mniejszy od spamiętanego. Tylko rajska jabłoń jest taka sama. Tyle, że smutna, jesienna i jakby zapłakana...

errad : :
lis 21 2005 PULS.
Komentarze: 16

Przed jedenastą wysiadłem z pociągu na Dworcu Centralnym w Warszawie. Był piękny słoneczny dzień, złocący się forsycjami, pachnący wiosną i radujący serce upragnionym, wiosennym ciepłem... Aleje tętniły życiem...

Hej! O mało się nie spóźniłam. – Maria była uśmiechnięta, zaróżowiona i jak zwykle elegancka... Miło mi cię widzieć. Fajnie, że jesteś... – Na moment przytuliła się kobieco. Ślicznie wyglądasz. Stęskniłam się za tobą... Odsunęła się trochę jakby chciała mnie dokładnie obejrzeć... Ja też! Na pewno? Tak. I to bardzo... Chyba jesteś zmęczony? Ani trochę. Więc chodźmy gdzieś na kawę. Mamy dwie godziny...

W kafejce było tylko kilka osób. Usiedliśmy tuż przy oknie pełnym doniczkowych kwiatów. Maria z właściwą sobie swobodą coś tam przez moment manipulowała z makijażem...

I jak? Wspaniale... Na jak długo przyjechałeś? Dwa tygodnie... Cudownie. – Przyglądałem jej się ukradkiem. Była chyba zmęczona... Choć w tej bluzeczce i króciutkiej spódniczce wyglądała młodo i nieomal dziewczęco.

Opowiadała o codzienności, o pracy, o swoim nie uporządkowanym życiu, jakby się żaliła. Jakby chciała mi unaocznić cały ten otaczający ją chaos. Ten jej dzień powszedni. Pracę, zamierzenia, niepowodzenia... Balans na linie, z której bała się zejść, i na której nie umiała być...

Dlaczego tego nie rzucisz? Nie mogę. Muszę z czegoś żyć. A to przynosi całkiem nie złe pieniądze. Jest przecież także Kasia... Zamyśliła się na moment.- No ale to temat chyba nie na dziś. Dokończyła. Pamiętasz minę konduktora kiedy wysiadaliśmy wtedy z pociągu? Jasne! Powiedziałeś wtedy, że jest jak Święty Mikołaj...

Bo był Świętym Mikołajem. (c.d.n.)

errad : :
lis 18 2005 PIANO.
Komentarze: 21

                     * * *

JESZCZE BĘDZIE JEDYNA

NOC

ROZPOSTARTA W GRANACIE PRZEPIĘKNYM

ŻE AŻ ZAPACHNIE CZEREMCHA

I PTAK SIĘ W LESIE ROZKRZYCZY

KIEDY ROZBŁYSNĄ NAM SREBREM TĘSKNYM

GWIAZDY SPLECIONE

W RYSUNEK WIELKIEJ NIEDŹWIEDZICY

 

Wyjechała w sobotę o piątej trzydzieści...

errad : :
lis 17 2005 ZIMA.
Komentarze: 20

Nie zaglądaliśmy sobie w przeszłość. I nie mówiliśmy o przyszłości. To był romans. Typowy, zwyczajny romans, nasączony erotyką, bezwstydny a zarazem cudowny w swojej prostocie. Piękny chwilą, baśniowy, spamiętany jakimiś gestami, pragnionym dotykiem... Naszą łodzią była noc. Gwiezdna, wirująca i szalona. Rozkołysana, pulsująca namiętnością, spełnieniem marzeń i pragnień... Jak byśmy byli i nie byli, zawieszeni w czasie, w splątanych sekundach rozkoszy z przypiętymi skrzydłami, które unosiły nas wyżej i wyżej... Gdzieś tam, gdzie już tylko przestrzeń i księżycowy pył...

Nie mówiliśmy sobie: “Do jutra” ani: “Spotkamy się w...” Nie. Wszystko było oparte na przypadku, jakimś odruchowym działaniu. Jakbyśmy chcieli siebie i jakby nam na tym nie zależało... Tęskniliśmy za sobą, pragnęliśmy siebie, ale podświadomie zdawaliśmy chyba sobie sprawę z tego, że ten ogień płonie zbyt intensywnie, że czas wypala się szybciej niż ilość dni, które mieliśmy przed sobą...

Któregoś wieczoru, gdy wracaliśmy zaśnieżonymi ulicami z koncertu, Maria powiedziała: “Pojutrze wyjeżdżam...”

Milczałem. Myślałem jak będzie wyglądał mój dzień, gdy już jej nie będzie. Czy ogarnie mnie zwyczajność. Czy potrafię nagle wrócić do dawnego życia, przecież wcale nie złego, a tylko innego. Opartego na wartościach, które teraz były odsunięte jakby na drugi plan...

Hej, hej... Proszę pana... Jest pan tu? Tak. Mario... – Nie zdążyłem dokończyć. Nie. Nie pytaj. Sama nie wiem. W Warszawie żyję dziwnym życiem. Nierealnym. Jakby sztucznym... Tu, w tym mieście umiem o tym zapomnieć. Tu jest rodzina, Kasia... No i od niedawna ty... Ale piękne chwile, mijają szybko... Mamy jeszcze dwa dni. Wykorzystajmy je, odrzucając od siebie wszystkie smętki... Jest mi z Tobą pięknie. Dawno już zapomniałam, że tak może być i dziękuję ci, że mi o tym przypomniałeś. Odżyłam... Odmłodniałam... Jest w tobie to coś co lubię i czego pragnę, ale i to coś czego się boję... Nie mam prawa wikłać cię w tą pajęczynę... O czym ty mówisz? Wiesz... Dobrze wiesz o czym mówię... I nie zaprzeczaj... Nie pętajmy się w stereotypy. To nie ma nic do rzeczy. Ależ ma! Nie powiedziała nic więcej przez resztę drogi. Milcząc doszliśmy aż do furtki. – Wejdziesz na drinka?

W mieszkaniu było cicho, ciepło i przytulnie... Usiedliśmy bliziutko siebie na kanapie... Alkohol smakował wyśmienicie, usuwając resztki chłodnego spaceru.

Boję się, że się w tobie zakocham... – Powiedziała nagle, patrząc mi prosto w oczy... I cóż w tym złego? – Odstawiła kieliszek, pochyliła się i pocałowała mnie mocno, z jakąś dziwną zachłannością...

Nie mówmy o tym... – Wyszeptała. Jej usta były cudowne, miękkie i delikatne świeżością poziomek. Zapach perfum, zapach jej skóry, chłód dłoni na policzkach... Buchnęło żarem. Nagłym jak namiętność, jak pośpieszne odpinanie guzików, odsuwanie zamków, zrzucanie w nieład wszystkiego tego, co oddzielało nasze ciała od upragnionej nagości. Dotyku, który był wszędzie. Ust muskających piersi, plecy, uda, ramiona... Nasze ciała łaknęły siebie z nieznaną dotąd gwałtownością... Jej paznokcie orały mi pierś, raniły ramiona... Bezład niezrozumiałych słów, zgorączkowanych, pięknych i trudnych, wibrował niejasnością, jak zaklęcia, jak modlitwa, jak ptasi śpiew... Aż gdzieś w wichrze nocy rozkołysaliśmy się poza świadomość, poza ból i ponad krzyk... (c.d.n.)

errad : :