Było już dobrze po północy. Wracaliśmy grupą do domów, po cudownie spędzonym wieczorze w jednej z tych uroczych, budapesztańskich knajpek. Rozbawieni, beztroscy i szczęśliwi. Spaleni od środka ogniem węgierskich potraw i całkiem nieźle nasączeni doskonałym winem i nie mniej znakomitym tokajem... Odnosiłem momentami wrażenie, że byliśmy nawet skłonni, na każdym skrawku naddunajskiej promenady, tańczyć czardasza, który ciągle jeszcze dźwięczał w naszych sercach, za sprawą krążących między stolikami Cyganów i ich skrzypiec...
Patrzcie! Ktoś pływa w Dunaju...
Faktycznie. Od ciemnej, połyskującej migotem nadbrzeżnych świateł tafli rzeki odcinała się wyraźnie biała plama. Zatrzymaliśmy się, coś tam pokrzykując o nocnych kąpielach, gorączce i szaleństwie. O gaszeniu pragnienia, chłodzeniu serca, o jakichś niemądrych skojarzeniach, które były w nas jakby cieniem pobudzonej erotyki... Jednak w tej kąpieli było coś nienaturalnego, nieomal surrealistycznego. Plama unoszona prądem rzek
i, co chwilę znikała, by za moment pojawić się znowu... Jakby bezwolnie i jakby niechcąco...
On tonie... Boże on tonie... – Dłoń Ewy zacisnęłą się kurczowo na mojej ręce.
Do brzegu było jakieś dwadzieścia metrów. Jeszcze nie dowierzaliśmy. Jeszcze łudziliśmy się, że to nieprawda,,, Ale widać było, że coś jest nie tak, że ciało zachowuje się w wodzie jak niesiona prądem kłoda drewna, wirując, przewalając się, to niknąc to wynurzając się na powierzchnię...
Adam i ktoś tam jeszcze już zsuwali się po chropawych, wyłożonych granitem płytach
, ku kamiennym obrzeżom rzeki. Zrzucili ubranie i na moment zniknęli w mrocznym nurcie, by po chwili wynurzyć się tuż obok ofiary...
Staliśmy już na samym skraju chlupoczącej o szare kamienie rzeki. Nie zważając na ostre krawędzie
, grubego oślizłego tłucznia, ani na wlewającą się do butów wodę, pomagaliśmy w wyciągnięciu topielca. Pośpiesznie, potykając się i potrącając nawzajem przenieśliśmy go na wąski skrawek zieleni tuż przy promenadzie...
Była naga. Długie chude nogi, płaski brzuch, wyraźny zarys żeber
i malutkie piersi z przyklejonymi do nich długimi czarnymi włosami, połyskiwały w żółtawym świetle ulicznych latarni... Krztusiła się i wyszarpywała, nie zważając na swoją nagość. Wykrzykiwała między jednym odkaszlnięciem a drugim coś w swoim języku. Coś co brzmiało niezrozumiale i wulgarnie, podkreślane mimiką, zaciętością i ostrym błyskiem migoczącym w jej oczach. Choć jedna z naszych dziewczyn okryła ją długim sweterkiem, ten co i rusz pod wpływem gwałtownych ruchów zsuwał się z jej mokrych, drżących od zimna, jakby dziecięcych ramion...
Zatrzymałem przejeżdżającą taksówkę. Kierowca na szczęście znał niemiecki. Tu zresztą nieomal wszyscy znają niemiecki... Momentalnie połączył się drogą radiową z policją i za parę minut radiowóz zatrzymał się obok nas. Okazało się, że znają dziewczynę, że to nie pierwsza taka próba z jej strony... Była dziewczyną półświatka, zawiedzioną i nieakceptowaną przez jej środowisko... Była zła, że ją uratowaliśmy...
Po wykonanych proceduralnych czynnościach policjant podziękował nam za okazaną odwagę i czujność, zasalutował i po chwili radiowóz ruszył, choć krzyk dziewczyny było ciągle słychać jak jakąś smutną pieśń żalu. Ostry i przenikliwy a zarazem żałosny, momentami przypominający kwilenie... cichł i cichł aż zupełnie zmieszał się z szumem przejeżdżających drogą, śpieszących do domów aut...
Wracaliśmy w milczeniu. Skończyły się żarty. Nastrój
beztroski znikł w zderzeniu ze śmiercią i kruchością życia, które ktoś chciał zakończyć na naszych oczach pełen tragicznej rozpaczy. Co chwilę, żegnaliśmy pary, bądź pojedyńcze osoby znikające w bramach swoich domów... Ja z Ewą mieszkałem nieco dalej, na Rozsa Ferenc w VI dzielnicy.
Ciągle widziałem przed oczyma złożone w równiutką kostkę ubranie dziewczyny. Spódnica, bluzka, majtki i stanik... Wszystko czyściutkie i schludne...
A na nich czarne półbuty i torebka. Pedantyczny, przedśmiertelny porządek... Nie umiałem tego zrozumieć...
Ewa idąc obok mnie pod ramię, milczała. Milczała również na schodach, po których tak wdzięcznie wchodziła migając mi przed oczyma cudowną smukłością łydek... (c.d.n.)