Najnowsze wpisy, strona 19


paź 28 2005 ŻAL.
Komentarze: 11

TAM BYŁ LAS

JAK APASZKA RZUCONY PO BŁĘKIT

TAK SPOKOJNY JAK ŚCIEŻKA UKOŚNA

I NIEŚMIAŁY JAK DOTY TWEJ RĘKI

 

A POTEM PRZYSZLI DRWALE

Z SREBRNYMI OSTRZAMI PRZY ZIEMI

I ZWALILI DRZEWA WSPANIAŁE

I ODESZLI - GROŹNI I NIEMI 

errad : :
paź 27 2005 OCZY...
Komentarze: 13

W słuchawce słyszałem przez chwilę tylko oddech. Wreszcie:

To ja... Dobry wieczór. – Głos Iwony był inny. Obcy... - Muszę z tobą porozmawiać. Możemy spotkać się jutro? Oczywiście. Ale nie nad rzeką... Zapraszam cię do s
iebie. Dobrze. Możesz o siedemnastej? Tak... No to jesteśmy umówieni. Przepraszam. Nie mogę dłużej rozmawiać... Pa... Do jutra...

Domek był mały i zwyczajny. Uśmiechała się zawsze, gdy mówiłem, że mieszka w piernikowej chatce, z którą od razu mi się skojarzył... Wciśnięty między dwa ogromne kasztanowce, połyskiwał dużymi oknami i białą fasadą, sprawiając wrażenie i bajkowego i nierealnego, wręcz zabawkowego...

Cieszę się, że przyszedłeś... Zaraz będzie kawa. – Nie podeszła. Nie pocałowała mnie. Była inna
.

Siedząc w fotelu przyglądałem się jej krzątaninie. Z wysoko upiętymi włosami, w bluzce, której jakby nie było i w świetnie dopasowanych spodniach wyglądała jak uosobienie młodości.

Później... Kiedy sączyliśmy drinki. Kiedy już siedziałem na kanapie z jej głową na moich udach, z dłońmi zanurzonymi w jej włosach... W rozchwianym świetle migocących świec, w świecie półcieni i tajemnic dwojga ludzi. Kiedy już wszystko było piękne, nawet ten koślawy rysunek wiszący na ścianie... Szepnęła:

Pocałuj mnie... Mocno... – Uniosła głowę i spojrzała na mnie tymi swoimi dużymi oczyma, jakby wiedziała, że utonę w tym spojrzeniu, że stanie się to, co się stało, co było nieuniknione...

Rozbierałem ją powoli, patrząc zachłannie na każdy centymetr wyłaniającego się ciała... Na piersi, brzuch, uda... W tym naturalnym bezwstydzie, ogarniającym nas niczym ciepła, wysoka fala i tak samo gwałtownym... Gdy zapach jej skóry pulsował tuż, tuż, przy wargach... I kiedy z pochyloną niczym u madonny głową i nitkami rozsypanych włosów, jak iskry, obejmowała mnie oburącz... W tym pojawiającym się nagle nierealnym i zmysłowym świecie baśni, rozmigotanym i pięknym po bezkres... Zwaliło się na nas niebo, jakby w jednej chwili chciało ukazać nam całe swoje piękno... W nie tłumionym krzyku zachwytu... Pełne spełniających się pragnień... Porażające, jak rozorana w gwałtownym odruchu skóra... Lub scałowane kropelki krwi... Aż przestaliśmy istnieć...

Zbudziłem się... W pokoju było cicho. Tylko kasztanowce szumiały kołysane lekkim wiatrem... Była północ.

- Muszę ci powiedzieć coś bardzo ważnego...

- Nie mów nic... – Wyszeptałem...

Muszę...

Poczułem delikatne muśnięcie jaj wilgotnych warg na mojej piersi. Uniosłem głowę. To nie były jej usta. Z dwóch malutkich księżyców oczu, spadały gwiazdy żalu... Iwona płakała... (c.d.n.)

errad : :
paź 26 2005 CHMURA...
Komentarze: 13

Spóźniała się... Siedziałem w jednej z tych małych, przytulnych kawiarenek na Nowym Świecie, patrząc przez ogromne okno na przechodzących ludzi... Może coś źle zrozumiałem... Kiedy z wileńskiego dojechaliśmy do Śródmieścia, powiedziała: “Załatwię tylko kilka zaległych spraw i potem będziemy mieli mnóstwo czasu dla siebie. To powinno potrwać nie dłużej niż godzinkę... No, w najgorszym przypadku dwie”. Widziałem jej uniesioną nieśmiało dłoń i uśmiech, gdy patrzyła na mnie zza szyby znikającego tramwaju...

Minęły już dwa tygodnie. Iwona wrastała w mój wewnętrzny krajobraz. Przybliżała się jako kobieta i kumpel. Była doskonałym antybiotykiem leczącym bezwiednie moją duszę... Pierwotna niechęć do nowych znajomości, rozwiewała się z każdym dniem niczym mgła pod wpływem ciepłych promyków słońca. Kokon, którym byłem tak szczelnie owinięty, pękał... Ujmowała mnie swoim intelektem, bezpretensjonalną kobiecością i naturalnym sposobem bycia...

Przypomniała mi się sobota. Leżeliśmy na kocu zwróceni do siebie twarzami. Podparta na łokciach, z piąstkami opartymi o podbródek, uniosła wzrok znad książki i patrząc na mnie przenikliwie, spytała:

Smutne..? Tak. Lubisz Remarque’a? Przeczytałem wszystkie jego książki... “Łuk Triumfalny” jest jednak jakby zwieńczeniem... Wiem. Czytałam... – Spojrzałem na nią. Coś jest nie tak? Nie. Nic. W porządku... – Posmutniała. To było widać... Idę do wody... – Wstała nagle. Impulsywnie. Jakby w odruchu protestu, jakby coś nagle ją poruszyło, dotknęło... Nie widziałem jej twarzy i nie do końca rozumiałem co się stało...

Kiedy po paru minutach ponownie układała się na kocu, wszystko było jakby normalne. Leżała na wznak. Patrzyłem na nią, na jej połyskującą w słońcu skórę. Na zmoczone, rozsypane na kocu, śliczne włosy. Na usta, ramiona... Lekko rozrzucone nogi... Tryskała zdrowiem i młodością. Zmysłowa i piękna jak lato, jak marzenie, jak śniony na jawie sen... Obróciła się na brzuch i patrząc na mnie i uśmiechnęła się. Jej piersi, nieomal całkowicie odkryte opierały się o koc... Poczułem nagłe pożądanie. Piekące, silne, nie do opanowania. Pragnienie, które przez wiele długich dni i nocy było przeze mnie tłumione, w jednej chwili wybuchło ogniem...

Całowaliśmy się jak szaleńcy, zachłannie gwałtownie, do bólu... Aż wszystko znikło, zamazało się, zawirowało w szaleńczym, gwałtownym tańcu. Przed oczyma migotało mi to jej ciało, to zieleń trawy, to jakieś płatki kwiatów... Niebo było raz nade mną, raz pode mną... Aż rozpłynęliśmy się w złotych promieniach słońca...

Zamawia pan coś jeszcze. – Nie rozumiałem... Kelnerka patrzyła na mnie z zaciekawieniem... Tak. – Odparłem machinalnie. – Poproszę jeszcze jedną kawę...

Gdy ochłonęliśmy, powiedziała po jakimś czasie z twarzą schowaną gdzieś między moim ramieniem a szyją, tak cicho, że ledwo dosłyszalnie:

Nikt nigdy... – Reszty nie dosłyszałem...

Przebiegałem opuszkami palców po jej plecach, ramionach, po całym ciele...

Masz takie delikatne dłonie.
Wymamrotała sennie. - Dotykasz mnie jak wiatr... Kojąco... Cudownie...

Czułem ją każdym nerwem... Czułem jak przebiega przez jej ciało ledwo wyczuwalne drżenie. Ten dotyk, ten jej przyśpieszony oddech, to bicie serca tuż przy moim... Patrzyłem w wszechobecny błękit nieba oswajając się pomału z docierającymi jakby z dala dźwiękami dnia, które pogubiliśmy gdzieś w tym szaleńczym wirowaniu... Zza źdźbeł trawy kołysanej lekkimi podmuchami wiatru wyłaniała się chmura, która wolno podpełzając, zaczęła przesłaniać słońce...

Iwona nie przyszła... (c.d.n.)

errad : :
paź 25 2005 BARWY LATA...
Komentarze: 22

Iwona umierała. Miała 27 lat. Była dziewczęco szczupła, wysoka, zgrabna i tak inna od otaczających ją przechodniów, że od razu zauważalna... Jej rude, długie, lekko falowane włosy wyróżniały ją z tłumu... Wysokie czoło, duże ciemne oczy i ten uśmiech, trochę smutny, jakby nostalgiczny, jakby zagubiony, niepowtarzalny niczym chwila, w której jaśniał...

Powiedział: “Ma przed sobą najwyżej parę miesięcy... Może pół roku...” Powiedział to normalnie, jak lekarz, bez emocji. Jakby mówił: “Jutro mam dużo pracy” albo: “Co dziś jest na obiad...”

Poznałem ją przypadkowo, na spacerze, pchając przed sobą wózek z tym czymś małym w środku, co było córką mojej siostry...

Hej tatusiu... Zgubiłeś grzechotkę... – Podnosiła się właśnie z kolorową zabawką w dłoni. Zwiewna jak jej sukienka, uśmiechnięta, z figlarnymi błyskami w oczach... Urocza, bezpośrednia, jak zjawa w słoneczne popołudnie jak migoczący nad kwiatem motyl...

Parę dni później spotkałem ją nad Bugiem. Opalała się w opustoszałej zatoczce, do której wpłynąłem kajakiem. Poznała mnie od razu. Usiadła połyskując w słońcu cudowną opalenizną. W ciemnoniebieskim bikini, z włosami mieniącymi się złotem, z kropelkami wody na skórze...

Dzień dobry... Przeszkadzam? Skądże... Miejsca jak widzisz jest tu pełno...

Zastanawiałem się. Zostać, czy płynąć dalej... Nie tęskniłem za niczyim towarzystwem. Nie miałem ochoty na rozmowę. Ciągle jakby odruchowo szukałem samotności i zaczynałem żałować, że tu wpłynąłem... Patrzyła na mnie z zaciekawieniem. Jakby wiedziała o czym myślę i jakby była pewna tego, że zostanę... Wyciągnąłem z kajaka koc, książkę i aparat fotograficzny... Rozejrzałem się...

Możesz rozłożyć się tutaj. Stąd jest piękny widok na zakole i drugi brzeg...

Powiedział: “Już nic nie można zrobić.” I po chwili, patrząc gdzieś przed siebie: “Cholera... Chwilami nienawidzę swojej pracy...”

Kiedy usiadłem zapytała:

Jak się ma córeczka? – Uśmiechnąłem się. Dobrze. Dziś została z mamusią... Mieszkacie w tym pawilonie koło szpitala?
Tak. Tam mieszkam... Jak to? Przyjechałem do siostry. Z takim małym dzidziusiem? Nie. Dzidziuś jest tutejszy. Ach tak... – To: “Ach tak” było powiedziane z ledwo dostrzegalnym uniesieniem brwi. – Przepraszam... – W jej dużych, ciemnych oczach zamigotały jakieś iskierki. Drobiazg. To udawanie tatusia sprawia mi nie wiedzieć czemu, dziwną radość. Wyszłam na idiotkę... Nie. To ja powinienem Cię przeprosić...

Roześmialiśmy się nieomal w tej samej chwili. Zrobiło się miło... Od tego właśnie momentu coś, w jakiś tam sposób, przybliżyło nas do siebie. Rozmawialiśmy o wszystkim. O życiu na wsi, o codzienności, o pracy, o ludziach i ich dziwnych losach... Nawet nie zauważyliśmy kiedy słońce zawisło nad ciemnozieloną wstążką drzew, po drugiej stronie rzeki... (c.d.n.)

errad : :
paź 24 2005 ZA HORYZONTEM...
Komentarze: 16

Małe miasteczko przycupnięte tuż nad Bugiem. Parę tysięcy mieszkańców, zadbane, miłe i spokojne. Siostra wraz z mężem i nowonarodzoną córeczką zajmowali jedno z kilku mieszkań w przyszpitalnym, jednopiętrowym budyneczku, wybudowanym specjalnie dla personelu medycznego. Z dużego pokoju wychodziło się na długi taras, który był miejscem wieczornych pogawędek, dyskusji o trudnych przypadkach, zasłużonego wypoczynku i relaksu po wytężonej pracy. Piętro zaś, w całości było przeznaczone dla pielęgniarek; młodych, zaczepnych i tryskających tą cudowną radością, która emanowała jakby naturalną wdzięcznością, za każdą wolną chwilę podarowaną im po trudach dyżuru...

Przed tarasem zieleniła się łąka, rosło kilka posadzonych niedawno krzewów i drzewek. Dalej rozciągnięta była siatka do gry w siatkówkę. Całość ogrodzona, schludna, pachnąca nowością. Bez wydeptanych ścieżek, bez przeszłości... I to wszystko... Potem już tylko horyzont...

Włóczyłem się godzinami po okolicach, pływałem kajakiem, znikałem w swojej samotności gdzieś tam, gdzie nikt nie bywał, gdzie nikt nie wiedział, że są takie miejsca, nawet ja... Wieczorami siadałem na tarasie z książką w ręku jakbym chciał uciec od rzeczywistości, utożsamić się z losami bohaterów, zapomnieć o sobie... Odporny na zaczepki, zaplątany w dziwacznych myślach, tęsknotach i wszechobecnej pustce...

A lato tego roku było piękne. Gorące. Z cudownymi, nadbużańskimi zachodami słońca, zapachem maciejki, kwitnieniem bzów i nieodłącznym, całodziennym ptasim szczebiotem...

W tym to malutkim miasteczku, zagubionym gdzieś na mapach świata, tam gdzie płynęła rzeka, gdzie pachniało tatarakiem i pochyłą, wiecznie szemrzącą trzciną, gdzie wszechobecny był spokój, gdzie wszystko było i jakby nie było, poznałem dziewczynę z pobliskiej wsi, która odmieniła moje życie na zawsze... Na imię miała Iwona... (c.d.n.)

errad : :